Sławomir Mrożek do Jana Błońskiego [4 stycznia 1965]

Drogi Janku,

Jeszcze raz dziękuję za Sempego. Nadszedł w idealnym momencie, popołudnie w dzień Wigilii, i rozwiązał zagadnienia podarunku idealnie. Święta przeszły bez sensacji, kolację wigilijną zjedliśmy w restauracji zgodnie z tutejszym obyczajem. Na Nowy Rok tak samo. Wzruszeń wigilijno-krajowych nie miałem prawie żadnych. Bo to byłoby za proste mieć tylko takie kłopoty wewnętrzne. Właśnie to, że na nostalgię wystarczy ją zażegnać, to znaczy znaleźć się tylko w danym miejscu geograficznie i w towarzystwie danych ludzi etnologicznie – a wtedy nostalgii już nie ma – świadczy, że nie jest to uczucie ani poważne, ani głębokie, jeśli tak mechanicznie można na nie poradzić. Coś podobnego jak zapalenie lampy, kiedy jest ciemno, a chce się, żeby było jasno, lub odwrotnie.

Dlatego też, widzę, tyle utworów polskich na nostalgii osnutych wydaje mi się bez większej wartości. I w ogóle zamiast literaturę robić z takiego materiału, mogliby zająć się czym innym, a wtedy nie byłoby takiej bidusi w dorobku naszym. Przyszła mi kiedyś do głowy myśl wcale pewnie nie oryginalna, ale dla mnie owocna, bom ją sobie wymyślił, o jeszcze jednym, kto wie zresztą czy nie kardynalnym powodzie tej bidusi, tej małorolności naszej literackiej. Jak u nas załatwiło się to, co ogólnie można nazwać Bogiem? Z jednej strony monopol na Boga ma u nas „Tygodnik Powszechny” i ksiądz Wyszyński i prawdopodobnie zawsze tak było. Zresztą to są nasi najwięksi myśliciele metafizyczni, Dobraczyński, Zawieyski, a pewnie choć nazwisk nie znam ani historii na tyle, poprzednicy ich tyleż samo wartali, przecież nawet Sienkiewicz nie był tęgim filozofem teologicznym na naszą skalę, w Quo vadis mianowicie. Z drugiej strony cały tej obozik poczciwy laickich liberałów, ci międzywojenni inteligenci postępowi, którzy i tak lepsi, ta owa myśl nasza laicka, warta tyle samo, ile nielaicka, wart Pac pałaca. Słonimski miły, ale nie można powiedzieć, żeby ducha miał potężnego. Boy dowcipny, ale nie można powiedzieć, żeby wstrząsał. Coś mi się wydaje, że zawsze tak w Polsce było. Albo kruchta, albo oświecenie, a jedno warte drugiego jako kaliber. Mnie nie chodzi przecież o religie, ani o nie religie, tylko o zasadnicze doświadczenie ludzkości, którego obecność daje przecież nam odkryć we wszystkim, co w literaturze zostało dokonane najlepszego, chodzi mi o ten proces, o tę temperaturę, o te pytania, bez względu na odpowiedzi, o te zamachy i rozmachy. U nas tylko w szkole mnie uczono, że Kasprowicz podobno „pasował się z Bogiem”, ale że Bóg i tak dał mu radę. Ja już nie mówię o Dostojewskim i Tołstoju, ale u kowboja Faulknera także przecież jest to milczenie na temat metafizyki, nawet jeżeli nie ma rozpraw, jest jakiś wymiar, o który mi chodzi, a którego w tradycji myślenia polskiego nie uświadczysz.

Dlaczego tak było i jest, można by się pewnie bardzo obszernie domyślać. Mnie na pierwszy rzut oka wydaje się, że to wynika z pierwszorzędnej cechy Polaka: z bylejakości i powierzchowności, które z kolei w prostej linii pochodzą z większego niż normalnie pożądania, żeby było łatwo i przyjemnie. Polak z niezwykłą energią robi zawsze wszystko, żeby od siebie odsunąć albo przynajmniej odłożyć na potem wszystko, co ciężkie, niejasne, angażujące, dręczące, grożące ciężkim trudem bez rezultatu konkretnego. Bo to łączy się jeszcze z jedną cechą wybitnie polską, z zamiłowaniem do zewnętrzności, do formy zmysłowej. Stąd pewnie owa tak opiewana i chwalona sobie przez niektórych zdatność języka polskiego do oddawania szumów, szelestów, połyskiwań, mgnień i lśnień, i tak dalej. Zauważ, jak opowiada się w towarzystwie o ludziach i zdarzeniach, możesz to nawet zauważyć na przykładzie Brandysów, jeżeli się z nimi spotkasz: opisując człowieka, zdarzenie czy sytuację operują przede wszystkim wyglądem, smakują smakowicie wygląd, domagają się, sugerują, że wygląd sam już sobą dopowie to coś więcej, że sam złoży się w znaczącą całość. Zauważ, że narodową formą polską, naprawdę narodową, jest anegdota w literaturze, a w teatrze szopka. Także o specjalnej roli kostiumu w Polsce, roli nieznanej w tej formie gdzie indziej, można by dużo powiedzieć. Tutaj, przynajmniej w tej sferze tutejszości, którą udało mi się poznać, kostium desygnuje człowieka jako klasę, warstwę, grupę, wiek, sferę itd. Polska jest chyba jedynym krajem w Europie, gdzie kostium, szczegół kostiumu, wartość, rzadkość, piękność czy niezwykłość elementów czy całości kostiumu wyznaczają twoją wartość osobniczą, jednostkową. Toż to zupełnie już niesłychane. (…)

Przy całej wdzięczności za pomyślność, którą mi dała polskość, mam do niej, do polskości, jednocześnie wielki żal za jej styl, za tendencje, które rozwinęły we mnie tylko te osoby, których wcale nie trzeba było pielęgnować. Lata między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia spędziłem jak w słodkim śnie, upajając się moim stawaniem się artystą, w kraju artystów, w ubóstwieniu dla artysty, snując ten mój sen o artyście. Nikt na mnie nigdy nie wrzasnął, żeby mnie  tego snu przebudzić, to znaczy, nic w tamtej rzeczywistości nie było takiego, żeby mi uświadomić, że kolebać się słodko, aby od czasu do czasu, gdy talent przypili, trzepnąć sobie dziełko i dalej do kolebania powrócić – nie wystarczy. Moje nawrócenie jest aż śmieszne, bo przypomina różne dydaktyczne historyjki dla chrześcijańskich chłopczyków o różnych rozpustnikach, którzy nagle pośrodku balu poczuli skruchę i wyrzut sumienia. A jednak zgroza mnie ogarnia, kiedy o tym pomyślę, i tutaj znowu by należało napomknąć o moich doświadczeniach z meteorytowym B. (tak, tak, wbrew wszystkim pozorom i legendom o pracowitej eseistyczno-kulturalno-organicznej intelektualnie działalności jego. On, jako słaby, w szczególnie ciekawy sposób różne prawidłowości odbija i wcale nie jest nietypowy. A legenda jego, w którą ja sam do niedawna wierzyłem, to tylko płód tamtejszej rzeczywistości, która tak zdumiewająco ludzi warunkuje).

Trzeba to powiedzieć, że nawet wtedy, kiedy jeszcze nie wierzyłem, wyrażałem czy też wieszczyłem w najlepsze, niespokojnie mi już było, czy to wystarczyć może i martwiłem się, że nie mam swojego „własnego”, stąd także moje listy do Ciebie, w zeszłym roku, gdzie jako tych, którzy mają „własne”, wymieniałem Gombrowicza i zdaje się, choć chyba nie tak słusznie, Miłosza. Chciałbym zatrzymać się jeszcze przy tych dwóch alternatywach nazwanych z grubsza: „społeczeństwo” i „ja”. Nie wierzę ani w jedno, ani w drugie, jako w wyłączność i alternatywę rozwiązującą. Przede wszystkim trzeba by się zastrzec, do jakiego znaczenia słowa „społeczeństwo” jesteśmy przyzwyczajeni. Społeczeństwo to zaraz dla nas brzmi jako konkretne nasze społeczeństwo polskie i tak się jednocześnie składa, że w naszych warunkach społeczeństwo znaczy ciągle prawie to samo, co naród. Rzeczywiście, społeczeństwo jako określona grupa poddana określonym naciskom historycznym, określonym warunkom ekonomicznym, politycznym, takie społeczeństwo już „brałem”, jak piszesz. Ono, jako takie właśnie, nic mnie już nie nastręczy ani nie rozwiąże. Ale wydaje mi się, że społeczeństwo pojęte jako cała reszta, jako wszystko, co nie weszło w powyższą definicję, zostaje. Może zastrzegam się właśnie na skutek tego, co we mnie jest ze skłonności publicystycznych, z owej zdolności życia na czymś, z czegoś, poprzez coś, z tego satyryka właśnie, może dlatego nie chcę odcinać się od „społecznego”. Ale jednak, czy społeczne, to także nie ludzkie, i czy społeczeństwo to nie tylko naród taki czy inny poszczególny, ale także ludzie w ogóle i społeczne to nie tylko lokalne, ale także ponadlokalne czy wielolokalne? W tym sensie chciałem, żeby w Tangu było społeczne, czyli coś sprawdzalne historycznie, choć niekoniecznie w Polsce tylko, ale także w Europie w ogóle (owe pokoleniowe sprawy, zwłaszcza średnie pokolenie ze wszystkim, co ono reprezentuje i z czego wyrasta). Więc powiedziałbym tak: „społeczne” w dotychczasowym naszym pojmowaniu polskim, nie, nigdy, tego już naprawdę dosyć. „Społeczne” w wydaniu rozszerzonym, owszem, nawet nieuniknione.

A do „ja” to ja też nie mam pełnego zaufania. A nade wszystko nie mam zaufania do „samodoskonalenia się”, do „wysiłku samo-twórczego”, do „dążenia ku” itd. Jednocześnie zaznaczam niesłychanie dobitnie, że odcinam się zdecydowanie od sceptycyzmów, sarkazmów, ironiczności, nihilizmów, a-moralności w imię „bo i tak panie wszystko jedno” itd. Jak z tego wybrnąć, żeby nie stało się to wszystko nicością na zasadzie „towarzysza dialektyka”, na zasadzie dialektycznego zastrzeżenia, owego „,mimo to, nie znaczy to jednak, jednakże…”, które znamy tak dobrze skądinąd. Ja tylko nie mam zaufania do drążenia w głąb, sięgania wzwyż, dążenia hen, przynajmniej jako do zasady, na której może się oprzeć literatura, czyli to, co chcąc nie chcąc, choć oczywiście chcąc, mam robić.

Sytuacja jest więc taka: „społeczeństwo” (z małej definicji) osunęło mi się spod nóg, choćby na zasadzie mojej małej emigracji. „Społeczeństwo” z dużej definicji – nie umiem go uchwycić, na pewno nie czuję go, czy też nie umiem go sobie stworzyć, tak dobrze, jak tamto, zaledwie podejrzewam, że można by coś takiego nazwać. Do „ja” jakoś mnie nie ciągnie, ani po Beckettowsku, przez redukcję, ani inaczej. Coś pewnie jednak powinno z tego wyniknąć, ale jak i co, nie umiem jeszcze sobie na to pytanie odpowiedzieć.

Twój list z 7 listopada wciąż na wierzchu i wciąż nie składa się, żeby do niego nawiązywać, niech więc tak i pozostanie, aż do następnej okazji. Tarn przysłał pokazowy numer listopadowy z Tangiem, a dzisiaj dostałem wiadomość, że Axer szykuje premierę na połowę lutego, wiadomość na razie nie potwierdzona. Byłoby to wprost znakomicie, chociaż te pomyślności w niczym nie zmieniają moich pojęć o kraju, bo nie w tym rzecz, czy się puści, czy nie puści. Właśnie myślenie zasadą: „Puści, nie puści”, jest obrzydliwe i do zguby od dawna prowadzi. Chodziłoby o to, żeby takie myślenie zniknęło, właśnie ono, chodzi o bazę, o programy na uczelniach humanistycznych, o wydawnictwa, o całe to powietrze, z którego rodzi się wszystko. Taki czy inny utwór, jedna czy druga powieść, „śmiała”, niczego ani nie zrobi, ani nie dowodzi, chociaż to dobrze dla autora.

Dzisiaj wyślę już albumy, przepraszam, że tak długo. Co do podróży, może wyjaśni się co nareszcie w najbliższych dniach.

Najlepsze pozdrowienia.

Twój Sł.

Źródło: Sławomir Mrożek, Jan Błoński: Listy 1963-1996



Kategorie:Listy, Źródła

Tagi:

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.