OSCARY 2016, czyli co jest grane?

kilka luźnych uwag o tegorocznych nominacjach do Oscarów

.

Wszelkie zgadywanki co do szans otrzymania Oscarów w różnych kategoriach uważam za dość jałową rozrywkę, jednak moim zdaniem warto przyjrzeć się nominowanym filmom, aktorom i twórcom kina, bo pozwala nam to na ogarnięcie całego spectrum współczesnego kina popularnego na całym świecie. Nadal jest to oczywiście kino amerykańskie – z wszystkimi tego konsekwencjami. Robię to rzadko, ale tym razem chciałbym dorzucić swoje trzy grosze – podzielić się moimi uwagami dotyczącymi tych nominacji. Będzie to bowiem okazja do wyrażenia opinii na temat tych filmów i kreacji, które widziałem, a którym nie poświęciłem osobnych wpisów. A muszę zaznaczyć, że obejrzałem niemal wszystkie wymienione poniżej filmy, co w pewnym sensie usprawiedliwia moje zabranie głosu w ich sprawie. Zajmę się jednak tylko kilka najważniejszymi kategoriami, bo omówienie wszystkich zajęłoby tu zbyt dużo miejsca.

.

Filmy nominowane do Oscara w kategorii Najlepszy Film

Filmy nominowane do Oscara w kategorii Najlepszy Film: „Most szpiegów”, „Brooklyn”, „Mad Max: Na drodze gniewu”, „Pokój”, „Spotlight”, „Big Short”, „Marsjanin”, „Zjawa”

.

NAJLEPSZY FILM – „Big Short”, „Brooklyn”, „Mad Max: Na drodze gniewu”, „Marsjanin”, „Most szpiegów”, „Pokój”, „Spotlight”, „Zjawa”

Trochę mnie dziwi to zestawienie, bo chyba tylko o dwóch z tych filmów będzie się pamiętać dłużej, niż jeden, dwa sezony. A co ciekawe – i paradoksalne – to to, że będzie się o nich pamiętać nie dlatego, że są to filmy najlepsze, zaś pozostałe gorsze (pisząc to abstrahuję od ich wartości artystycznej), ale dlatego, że taki jest mechanizm działania „pamięci zbiorowej” w kinie popularnym, w którym odciska się nie tyle to, co najlepsze, ale to, co najbardziej wypromowane i rozreklamowane. (To dlatego taśmowe produkcje „Gwiezdnych Wojen”, udające filmowe wydarzenia, odnoszą taką popularność, mimo że – z wyjątkiem pierwszej części – są powielaczami schematów, niewiele mającymi wspólnego z naprawdę dobrym kinem, które dla mnie zawsze jest czymś więcej, niż tylko bezrefleksyjną rozrywką. Nota bene Amerykańska Akademia Filmowa ma na tyle zdrowego rozsądku i samozachowawczego instynktu, że w swoich nominacjach niemal zupełnie pominęła ostatni odcinek „Gwiezdnych Wojen”. I dobrze, bo według mnie jest to przypadek czegoś w rodzaju prostytucji masowego kina, które traktowane jest jak maszyna do robienia wielkich pieniędzy.)
Te dwa filmy, które zapiszą się w zbiorowej pamięci, to według mnie „Mad Max” i „Zjawa”. Na szczęście tak się składa, że są to jednak pod pewnymi względami filmy wybitne – mechanizm promocji tylko im pomógł w zdobyciu popularności, zaś ich prawdziwa wartość kryje się w nich samych, niezależnie od publicznego aplauzu.

Tak, jak lubię filmy Alejandra G. Iñárritu – i tak, jak podobała mi się „Zjawa” – to jednak „Mad Maxa” muszę uznać za naprawdę zjawiskowy – dla mnie to niekwestionowany fenomen kina ostatnich lat. Sam się dziwię swojej rfeakcji na to widowisko, które jest niczym innym, jak kwintesencją „kina akcji”, z którego, jak mi się wydawało, z wiekiem trochę „wyrosłem”. To nie do wiary, ale właściwie cały film jest jedną wielką – trwającą bite dwie godziny – akcją. I to taką, która nie nuży, i której w żadnym momencie nie mamy dość. Po projekcji zastanawiałem się jak to było możliwe, by ten ostentacyjnie „dziwaczny”, pełen potwornych zabijaków i zrywający z fabułą obraz, tak przykuł moją uwagę, a co najważniejsze: dostarczył mi chyba największej frajdy („wizualno-sensorycznej”), jakiej doświadczyłem w kinie w całym ubiegłym roku. Myślę, że mogę to przypisać jego niezwykłej oryginalności. Właśnie: fenomen filmu George’a Millera polega według mnie na tym, że zachowując klasyczną konwencję „kina akcji”, wszystko pokazuje… inaczej. Sądzę, że wiem skąd to się bierze. Otóż z tego, że Miller, pakując się z „Mad Maxem” w typową formę hollywoodzkiego blockbustera, zrobił ten film całkowicie „po swojemu”, a tym samym w tradycji kina niezależnego (niewątpliwie pomogły mu w tym jego australijskie korzenie). Stąd ten niezwykły rezultat.

Ze „Zjawą” to już inna sprawa. Przyznaję, że byłem bardzo zaskoczony komercyjnym sukcesem tego filmu, jednak po początkowym entuzjazmie (bo życzę meksykańskiemu reżyserowi jak najlepiej i to od pierwszego jego filmu, którym był znakomity „Amores Perros”) zacząłem mieć wątpliwości, czy cały ten medialny szum i góra zarobionych przez „Zjawę” pieniędzy, wyjdą Iñárritu na dobre. Mam nadzieję, że go to nie zepsuje – że w głowie mu się od tej nagłej sławy nie poprzewraca – i nadal będzie autorem dobrego, niezależnego od komercji i presji producentów, kina.

Jeśli chodzi o inne filmy, to chyba najbardziej cenię z nich „Big Short”, który w czasie projekcji doprowadził mój mózg do intelektualnej gorączki, cały czas mnie zresztą zaskakując: a to rewelacyjnym montażem, a to błyskotliwością aktorów, a to sensacyjnym zacięciem, a nawet sarkazmem, który (co dziwne) podszyty był jakimś przywiązaniem do… prawości i prawdy (wartości zgoła pogardzanych i wyśmiewanych wręcz w środowisku rekinów finansjery, w których „Big Short” się porusza).

Zaraz koło „Big Short” stoi nieco podobny do niego w formie, choć już nakręcony bardziej „po bożemu” (czyli w tradycji kina „publicystycznego” w rodzaju „Wszystkich ludzi prezydenta”) film Toma McCarthy’ego „Spotlight”. Oczywiście cenię go, ale wydaje mi się, że zwrócił on na siebie uwagę bardziej tematem, którym się zajął (tj. „epidemią” pedofilii wśród księży), niż rzeczywistymi walorami artystycznymi, które nie tak bardzo znowu wyrastają ponad kinową przeciętność. To nie znaczy, że film ten nie jest skuteczny, czy też nietrafiony emocjonalnie (bo jest, i to nie tylko ze względu na temat, ale przede wszystkim dzięki niezłemu ansmablowi aktorskiemu, który zagrał w „Spotlight”) z tym, że za bardzo trzyma się on moim zdaniem schematu demaskatorskiego i antyklerykalnej mimo wszystko kliszy, według której Kościół Katolicki jest zepsutym do szpiku kości, hipokrytycznym monstrum, zdradzającym swoich wiernych i skrywającym pod sutanną wszelkie zboczenia. Na szczęście antyklerykalizm nie przeplata całej kanwy filmu i nie jest nawet wątkiem znaczącym, bo pierwszy plan zajmuje śledztwo prowadzone przez dziennikarzy „Boston Globe” i wydobywana na światło dzienne tragedia ludzi molestowanych przez swoich duchownych „wychowawców”, których seksualne przestępstwa tuszowane są nie tylko przez ich kościelnych zwierzchników, ale i środowiska katolickie oraz społeczno-polityczny establishment.

Kolejnym filmem trzymającym się tradycyjnego schematu (w tym przypadku: melodramatu) jest „Brooklyn”. To chyba najbardziej przyjemny w oglądaniu obraz z całej tej oskarowej Ósemki. I tak jak przyjemny, to jednak również konfekcyjny – z tym, że jest to konfekcja naprawdę dobrej jakości. Co ciekawe, scenariusz „Brooklynu” wydał mi się lepszy (bardziej kompleksowy, „zgrabniejszy”, „pełniejszy”…), niż scenariusz „Carol”, (o którym to filmie jeszcze tutaj wspomnę, chociaż nie „załapał” się do towarzystwa w tej grupie). Historia w „Brooklynie” z pozoru jest banalna (jednakże, czy dla kogoś, kto kocha, jego miłość jest banalna?) lecz ja, zamiast tego określenia, wolę tutaj użyć słowa „prostota”. Ponadto, w filmie jest sporo scen naprawdę pomysłowych, a więc przykuwających uwagę; fabuła zakreślona jest wyraźnie, nigdzie więc nie możemy się zgubić; przed naszymi oczami przewija się cała plejada ciekawych postaci (mnie nie przeszkadzało zbytnio pewne ich przerysowanie); no i ten wdzięk głównej bohaterki, imigrantki rozdartej między Europą a Ameryką – zagubionej momentami wśród niekontrolowanych porywów swojego serca.

Na podobnym poziomie kina gatunkowego i par excellence rozrywkowego stoi „Marsjanin” Ridley’a Scotta, który wprawdzie nie dorównuje takim wcześniejszym osiągnięciom reżysera, jak „Łowca androidów” czy „Obcy – ósmy pasażer Nostrono”, to jednak pozostaje solidną produkcją, która do kina science-fiction wnosi rys komediowy (nie tak często spotykany w tym genre). Muszę przyznać, że oglądało mi się „Marsjanina” bardzo dobrze, być może dlatego, że nie spodziewałem się dzieła na miarę „Odysei kosmicznej” Kubricka. Sądzę, że zgrano harmonijnie wszystkie elementy filmu (zwłaszcza te łączące dramat z komedią), dzięki czemu całość jest taka przyjemna dla oka (ale też i ucha, mimo dość ryzykownej aplikacji muzyki disco). Innymi słowy: jest lekko, łatwo i przyjemnie – wygląda na to, że Ridley Scott poszedł po najbardziej bezpiecznej ścieżce.

Prawdę mówiąc, to zdziwiła mnie obecność wśród tych tytułów „Pokoju”, obrazu (nomen omen) tak kameralnego, jak rzadko który film, nominowany kiedykolwiek w tej kategorii. Do tej pory nie wiem, jak się w tym gronie znalazł film, którego prawie nikt wcześniej nie widział. Jednak nie uważam, że stało się przez to coś złego, bo dzięki temu zwrócono na „Pokój” uwagę (nieco) szerszej publiczności. To dobrze, bo film Abrahamsona na tę uwagę jak najbardziej zasługuje. Moim zdaniem jest on zdolny wstrząsnąć widzem jeszcze bardziej, niż „Spotlight” (tak było ze mną) – i to posługując się znacznie skromniejszymi środkami (a może przez to bardziej wyrazistymi?) Film znakomicie buduje napięcie, składając się jakby z dwóch części… czy też raczej funkcjonując w dwóch różnych światach, (z których jeden to klaustrofobiczny pokój, gdzie więziona jest matka z dzieckiem, zaś drugi to świat ludzi wolnych, który przez swoją inwazyjność okazuje się jednak nie mniej restrykcyjny, choć nie pozbawiający człowieka nadziei). „Pokój” zmusza wręcz do myślenia, nie jest w żadnej mierze „rozrywką” skrojoną pod masowe „gusta”, ale też nie epatuje widza chwytami kina tworzonego tylko dla widowni art-house’owej czy festiwalowej. Innymi słowy: „Pokój” to chyba najmniej „oskarowy” film z wszystkich nominowanych w kategorii „Best Picture”.

Natomiast najbardziej „oskarowym” filmem okazało się być najnowsze dzieło Stevena Spielberga „Most Szpiegów”. Ewidentny według mnie anachronizm kinowy, ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym napisał, że mi to podczas oglądania tego filmu na dużym ekranie przeszkadzało. Spielberg nadal jest wierny swojemu sentymentalizmowi i – pozostając niewyrośniętym dzieckiem – traktuje nas wszystkich jak dzieci. Ale przecież ma to swój urok, nawet wtedy, kiedy bierze się za historię szpiegowską (zdziwiłem się, kiedy się dowiedziałem, że scenariusz do „Mostu szpiegów” napisali Ethan & Joel Coen, bo zaiste nic w tym filmie coenowskiego nie dostrzegłem). Tak więc, w tym przypadku, popłaciło solidne hollywoodzkie rzemiosło, którego Spielberg jest chyba najbardziej prominentnym przedstawicielem, niemal już synonimem.

Patrząc teraz z dystansu na wszystkie te tytuły, dochodzę do wniosku, że większość z tych filmów, choć skazana na tę sławę raczej sezonową, to jednak mimo wszystko wyrasta ponad przeciętność. Każdy więc z tych filmów jest moim zdaniem warty obejrzenia. I bynajmniej nie przesądzają o tym ich nominacje do Oscarów, które uznać można za okazjonalny pretekst do tego, by się nimi zainteresować.

.

Leonardo DiCaprio, Michael Fassbender, Matt Damon, Eddie Redmayne, Bryan Cranston

Leonardo DiCaprio, Michael Fassbender, Matt Damon, Eddie Redmayne, Bryan Cranston

.

NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY – Leonardo DiCaprio („Zjawa”), Michael Fassbender („Steve Jobs”), Matt Damon („Marsjanin”), Eddie Redmayne („Dziewczyna z portretu”), Bryan Cranston („Trumbo”)

NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY – Christian Bale („Big Short”), Mark Rylance („Most szpiegów”), Tom Hardy („Zjawa”), Sylvester Stallone („Creed: Narodziny legendy”), Mark Ruffalo („Spotlight”)

Oczywiście najwięcej zamieszania jest tutaj wokół Leonarda DiCaprio, który – mimo, że w swojej karierze ma co najmniej pół tuzina kreacji aktorskich będących mistrzostwem świata – do tej pory nie otrzymał ani jednej statuetki. Z pewnością jego wystąpienie w „Zjawie” nie jest jego najlepszą rolą, ale zważywszy na legendarne już poświęcenie się Leo w filmie Iñárritu, jak również – powiedzmy sobie szczerze – nie za mocną konkurencję wśród kontrkandydatów w tym roku, szanse DiCaprio są największe. Nie zgadzam się z posądzeniami, że on się w „Zjawie” po tego Oscara czołgał (nie mówiąc już o absurdalnej plotce, że został zgwałcony przez niedźwiedzicę), bo to, czy dadzą mu wreszcie tego złotego cielca, czy nie, w niczym nie zmieni faktu, że jest on jednym z najwybitniejszych aktorów swojego pokolenia. To podobno dzięki niemu wystąpił także w „Zjawie” jego kolega Tom Hardy, i to pokazał się tam na tyle interesująco, że nominowano go do Oscara w kategorii Najlepszy Aktor Drugoplanowy. Niektórzy się zastanawiają, czy aby Hardy nie wypadł w tym filmie lepiej od samego DiCaprio i chyba są to przypuszczenia nie pozbawione podstaw, bo, podczas gdy Leo właściwie wygrywał wszystko na jednej męczeńsko-survivalowej nucie (nie jest to zresztą jego winą, bo na tyle – nie więcej – pozwalał mu scenariusz), to Hardy stworzył postać bardziej chyba kompleksową (ta „chropowatość”, bełkotliwa mowa, sposób poruszania się „traperski”…) – bardzo autonomiczną w stosunku do swoich dotychczasowych kreacji.

Na mnie dobre wrażenie zrobiło wystąpienie Michaela Fassbendera, który bez żadnej asekuracji wszedł w skórę założyciela firmy Apple, Steve’a Jobsa. Z zainteresowaniem patrzyłem, jak jego początkowy dystans do tej ikonicznej przecież figury, zamienia się w coraz dalej postępujące utożsamianie z Jobsem – z jego sposobem bycia, wysławiania się, gestami… No i świetny jak zwykle scenariusz Sorkina pozwolił się Fassbenderowi wygadać, wygadać… dzięki czemu mogliśmy bliżej przyjrzeć się temu niejednoznacznej i kontrowersyjnej (mimo pewnego kultu, jaki się po śmierci Jobsa rozwinął) – skomplikowanej psychologicznie i charakterologicznie postaci. Moim zdaniem rola Matta Damona w „Marsjaninie” nie jest taka mdła, jak to utrzymują niektórzy. Ona jest po prostu bardziej na luzie, dzięki czemu mógł Damon nieoczekiwanie ujawnić w tym filmie swój komediowy talent, o który trudno było go podejrzewać, kiedy obserwowało się jego sensacyjno-wyczynowe zmagania w serii o agencie Bournie. „Dziewczyny z portretu” nie oglądałem, więc nie mogę się wypowiedzieć o roli Eddiego Redmayne’a tamże, ale, jak podejrzewam, wypadł on w niej całkiem nieźle, bo to jest przecież bardzo utalentowany chłopak. Co nota bene doceniono rok temu, przyznając mu Oskara za odtworzenie postaci Stevena Hawkinga. Tak więc, rok po roku Redmayne bierze się za rolę wymagającą totalnej transformacji (w „Teorii wszystkiego” musiał zagrać postać z porażeniem mózgowym, w „Dziewczynie” zaś… cóż… dziewczynę), co dla członków Akademii może być little bit too much. Tym bardziej, że przecież Eddie jeszcze nie wybiera się na emeryturę i pewnie wiele wspaniałych ról jest jeszcze przed nim. Czego nie można powiedzieć o Bryanie Cranstonie, który zawsze był aktorem drugiego planu (pod tym względem jest już weteranem). Ja poznałem go bliżej w uznanym już wszem i wobec serialu „Breaking Bad”, gdzie – trzeba to przyznać – stworzył postać wciągającą i niesamowitą, tak charakterystyczną, że jest mi teraz trudno wyobrazić go sobie w jakiejkolwiek innej roli. Dlatego sięgnę kiedyś po „Trumbo”, bo z filmem tym jakoś się po drodze rozminęliśmy.

Kolej teraz na aktorów drugoplanowych (choć doprawdy trudno uznać za takowych Bale’a, Hardy’ego czy Stallone’a). Z góry mówię, że nie poruszyły mnie zbytnio role Rylance’a w „Moście szpiegów”, ani Ruffalo w „Spotlight”. Mało tego, Mark Rylance raził mnie w filmie Spielberga swoim manieryzmem poczciwego staruszka, który jakimś dziwnym trafem został rosyjskim szpiegiem; zaś wystąpienie Marka Ruffalo jest według mnie trochę tylko lepsze niż poprawne. Już choćby w serialach telewizyjnych można znaleźć całą masę kreacji tej klasy, więc doprawdy nie ma za bardzo się czym podniecać. Tego jednak nie można powiedzieć o Christianie Bale’u, który w „Big Short” zagrał według mnie rewelacyjnie: do dziś pamiętam te jego tiki szalonego, ale jakże przy tym trzeźwego, jeśli chodzi o finanse, geniusza. W przypadku Sylwestra Stallone’a można się podziewać tego, że zwycięży legenda Rocky’ego Balboa, który powrócił na ekrany po latach (któż z nas, którzy już w latach 70-tych chodzili do kina, nie pamięta Rocky’ego? – aż się nie chce wierzyć, że 40 lat minęło… i to jak jeden dzień). Stallone w „Creed” zagrał właściwie siebie – starzejącego się i podupadającego na zdrowiu człowieka, który ożywa, kiedy pojawia się u niego młody adept boksu. Jest w tej roli naturalizm, prostota i szczerość – jest coś nostalgicznie ujmującego, co nastraja widza do tej w sumie prostej historii przychylnie.

.

Cate Blanchette, Jennifer Lawrence, Charlotte Rampling, Saoirse Ronan, Brie Larson

Cate Blanchette, Jennifer Lawrence, Charlotte Rampling, Saoirse Ronan, Brie Larson

.

NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA – Cate Blanchett („Carol”), Jennifer Lawrence („Joy”), Charlotte Rampling („45 lat”), Saoirse Ronan („Brooklyn”), Brie Larson („Pokój”)

NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA – Rooney Mara („Carol”), Jennifer Jason Leigh („Nienawistna ósemka”), Kate Winslet („Steve Jobs”), Alicia Vikander („Dziewczyna z portretu”), Rachel McAdams („Spotlight”)

Wątpię, czy którakolwiek z tych kreacji zapisze się w annałach największych osiągnięć hollywoodzkiego aktorstwa, bo mimo, że są to wszystko wystąpienia dobre i bardzo dobre, to jednak nie są one, powiedzmy sobie szczerze, miażdżąco wybitne, co właściwie nie jest winą samych aktorek, a po prostu tego, co napisano dla nich w scenariuszu. Osobiście wszystkie te panie lubię, wśród nich najbardziej chyba cenię Cate Blanchett, która jest aktorką według mnie genialną; mam spory szacunek dla Charlotte Rampling (bo to jest weteranka, która ma za sobą bardzo długą i ciekawą karierę, zwłaszcza w kinie europejskim), ale Cate stworzyła w przeszłości kreacje, które wystąpienie w „Carol” jednak zdecydowanie przyćmiewają, zaś pani Rampling… cóż, o pani Rampling w tym przypadku nie chcę się wypowiadać, bo „45 lat” nie widziałem (więc może rzeczywiście jest to rola wybitna?) Tym razem obecność w tym gronie Jennifer Lawrence jest chyba przesadzona, bo „Joy” znowu taką radością filmową nie jest, co jednak wpływa też na występ w tym filmie Jennifer. Trzeba przyznać, że Saoirse Ronan wypadła w „Brooklynie” świetnie i bardzo sympatycznie, emanując z ekranu naprawdę wielkim urokiem, ale i tutaj dość banalna sztampa romansowa nie pozwala wywindować jej rolę zbyt wysoko. Najbardziej intrygująca była dla mnie Brie Larson w „Pokoju”, z pewnością również dlatego, że sam film był bardzo intrygujący i stworzył dla Larson możliwość wykazania się całym swoim talentem w roli, która wymagała zarówno powściągliwości, jak i (miejscami) ekspresji. Muszę tu wtrącić, że Brie miała w „Pokoju” bardzo dobrego partnera, jakim był 7-letni Jacob Tremblay. Na tym chłopcu moim zdaniem oparło się całe powodzenie filmu, co każdy mógł zauważyć – i pod tym względem jest to jedna z najbardziej pamiętnych ról ubiegłego roku (ale słusznie chyba Akademia pominęła małego Tremblay’a w swoich nominacjach, bo dawanie dzieciom Oskarów uważam za lekką przesadę).

Z wielką sympatią patrzyłem na Rooney Marę zakochującą się w Cate Blanchett w „Carol” (w ogóle to cenię sobie ten film coraz bardziej, bo dojrzewa on we mnie z upływam czasu jak czerwone wino), gdzie zagrała dziewczynę nieśmiałą i wycofaną (jakże wielki kontrast z dynamiczną, wręcz punkową postacią, którą pokazała nam w „Dziewczynie z tatuażem”, gdzie została ona nawet kochanką Daniela Craige’a), a jednak pod innymi względami pewną i niezależną. Nie widzę natomiast powodów do zachwytu nad wystąpieniem  Jennifer Jason Leigh w „Nienawistnej ósemce” Tarantino. Przytłoczenie jej postaci tonami dziwacznej (jak zresztą cały film Quentina) charakteryzacji, tudzież manieryzm zabijaczki-wiedźmy-cwaniary… to wszystko według mnie sprawiło, że ukazana przez nią postać była bardziej karykaturą, niż żywym człowiekiem. Rachel McAdams w „Spotlight” to (podobnie jak w przypadku jej filmowego partnera Marka Ruffalo) chodząca (ale ciągle dobra) telewizyjna przeciętność (tak miedzy Bogiem a prawdą, to bardziej na Oscara zasługiwał cały team ze „Spotlight”, niż jego poszczególni członkowie). Roli Alicii Vikander nie znam, ale za to mogę się wypowiedzieć o Kate Winslet, której występ w filmie o Jobsie (nawiasem mówiąc zagrana przez nią partnerka twórcy Apple była córką Jerzego Hoffmana) uważam za rewelacyjny – z tego też powodu jest ona tutaj moją faworytką.

.

NAJLEPSZY REŻYSER – Adam McKay („Big Short”), Lenny Abrahamson („Pokój”), Alejandro González Iñárritu („Zjawa”), George Miller („Mad Max: Na drodze gniewu”), Tom McCarthy („Spotlight”)

Wszyscy panowie reżyserzy wykonali bardzo dobrą robotę, zwłaszcza Alejandro i George, ale moim zdaniem to George Miller dokonał kinematograficznego cudu i to powinno się docenić, bo jego „Mad Max” jest kinem czystym i totalnym. Mimo, że obejrzałem już parę filmów, które ukazywały proces powstawania „Szalonego Maxa”, to do tej pory nie wiem, jak udało się całej ekipie (pod przewodem Millera) stworzyć coś tak doskonałego i oryginalnego. Jest to więc prawdziwy majstersztyk (pod pewnymi względami arcydzieło), który burzy moje przekonanie, że w kinie forma i styl to nie wszystko, bo ważna jest również zmuszająca nas do refleksji, tudzież przekazująca nam coś istotnego, treść. W anarchistycznym – i szalonym jak jego protagonista – „Mad Maxie” treść okazuje się niezbyt istotna, zaś najważniejszy jest dźwiękowo-wizulany kop – dynamika, która rozsadza nam płuca i fika. Bez Millera – i jego determinacji oraz cierpliwości (film dojrzewał w nim przez dobre kilkanaście lat!) a później zdecydowanego przywództwa – nie mogło to widowisko się udać. Alejandro González Iñárritu to także totalitarysta kina, a więc dyktator i perfekcjonista, który na długo przed rozpoczęciem realizacji filmu nosi w głowie cały jego obraz. Jednakże „Zjawa” nie była jego pomysłem autorskim (scenariusz całą dekadę czekał na tego, kto się odważy go sfilmować) z tym, że kiedy Alejandro zdecydował się na realizację, to nie było zmiłuj! To właśnie jego jest zasługą (plus „Chivo”, plus Leo), że film z przeciętnym dość scenariuszem i taką sobie fabułą, zaczął się wśród kinomanów cieszyć statusem fenomenu. I znów: ciężka, a zarazem pełna finezji ręka dyktatora (to chyba Wajda powiedział kiedyś, że reżyser musi być nie tylko artystą, ale i mieć w sobie coś z kaprala) spowodowała, że „Zjawa” nie tylko się na ekranach pojawiła, ale i je zawojowała.

Sukces Adama McKay’a i Toma McCarthy’ego wziął się przede wszystkim z tego, że – mając do dyspozycji naprawdę świetne scenariusze – znakomicie poprowadzili w swoich filmach całą grupę aktorów, dzięki czemu opowiadane przez nich (nota bene obie społecznie bulwersujące) historie, wybrzmiały z całym swoim wielkim emocjonalnym ładunkiem (choć, po prawdzie, wielkiego z tego wybuchu nie było). Za to, również bez fajerwerków (co tutaj należy uznać za komplement) rozpracował swój „Pokój” Lenny Abrahamson. Moim zdaniem znakomicie dał sobie radę z ryzykownym przecież materiałem (kidnapping, długoletnie więzienie matki i dziecka), i unikając taniego sensacjonizmu, stworzył złożoną psychologicznie i socjologicznie opowieść o ludziach, którzy próbują przeżyć w każdych warunkach, przystosowując się do świata nie zawsze dla nich przyjaznego.

.

NAJLEPSZE ZDJĘCIA – Edward Lachman („Carol”), Robert Richardson („Nienawistna ósemka”), Emmanuel Lubezki („Zjawa”), John Seale („Mad Max: Na drodze gniewu”), Roger Deakins („Sicario”)

Nie da się ukryć tego, że Hollywood ma do dyspozycji całe zatrzęsienie znakomitych operatorów, co w zestawieniu z coraz bardziej doskonałym sprzętem do kręcenia filmów, daje często rewelacyjne efekty. Tak też było w ostatnim roku. Jeśli by to ode mnie zależało, to obdarowałbym złotymi figurkami wuja Oscara wszystkich nominowanych w tej kategorii twórców, bo wszyscy oni stworzyli obrazy piękne – wręcz zjawiskowe! – bez których filmy nie byłyby tym, czym są – i to nie tylko biorąc pod uwagę ich aparycję i wizualność, ale i integralność całej ich formy. Jest całkiem prawdopodobne to, że casus Emmanuela „Chivo” Lubezkiego stworzy w tym roku historyczny precedens, kiedy zgarnie on (trzeci raz z rzędu! – po „Grawitacji” dwa lata temu, zaś w roku ubiegłym po „Birdmanie”) kolejnego Oscara. Zdjęcia do „Zjawy” są niesamowite, i chyba trzeba byłoby być ślepym, aby tego nie dostrzec. Lubezki ma świetne oko i instynkt prawdziwego vouyera zafascynowanego widowiskiem świata, ale najważniejsze jest to, że dysponując niewiarygodnie sprawną techniką, potrafi on jednocześnie wydobyć z obrazu jego głębię emocjonalną, co przecież jest czymś esencjonalnym dla filmowego doświadczenia widza. Podobnie jak Iñárritu (oni wszyscy w tym filmie się pod tym względem dobrali, wliczając to Leo) „Chivo” jest uparty jak sto diabłów, by osiągnąć dokładnie takli efekt, jaki sobie zamierzył – nawet gdyby musiał nurkować, rzucać się w przepaść czy latać jak jakieś ptaszysko nad polem akcji. (Ale czy ktoś bardziej asekuracyjny byłby tolerowany przez Iñárritu?) Jego wirtuozeria i pomysłowość nadała „Zjawie” formę i styl nie do podrobienia dla kogoś, kto nie jest zdolny do całkowitego poświecenia się pewnej koncepcji, polegającej tu na odrzuceniu wszelkich udogodnień, które by zatarły naturalizm i autentyzm przedstawianego na ekranie obrazu świata. Stąd postanowienie, by nie używać sztucznego oświetlenia i zdać się tylko na światło naturalne, bez którego „Zjawa” wyglądałaby zupełnie inaczej – właśnie jak film, a nie rzeczywistość uchwycona in statu nascendi. Swoją surowość film ten zawdzięcza więc przede wszystkim zdjęciom Lubezkiego, z tym że w jakiś bardzo specyficzny sposób owa „surowość” nabiera tu cech wyszukanej estetyki, dzięki czemu w kadrach „Zjawy” pojawia się coś, co nasze oczy uznają za piękno. To, że Lubezki z równą sprawnością porusza się w tak różnych środowiskach (kosmiczne w „Grawitacji”, teatralno-urbanistyczne w „Birdmanie”, przyrodnicze w „Zjawie”) – i w każdym jest równie efektywny – świadczy o jego innowacyjności, ale też i o tym, że nie grozi mu żaden manieryzm, czy też popadnięcie w rutynę.

No ale już dość o Emmnuelu, o którym przecież całą książkę można by napisać. Podobnie zresztą, jak o innych nominowanych w tym roku operatorach. No bo np. taki Robert Richardson i pamięć o jego filmach, takich jak „JFK”, „Aviator”, „Hugo”, za które zdobył on Oscara (powstrzymuję się od wymienienia tu całej litanii innych tytułów). Czy dziwi wobec tego doskonałość jego zdjęć do Tarantinowskiej „Nienawistnej ósemki”? (gdyby nie one i muzyka Ennio Morricone, to pewnie bym na tym filmie zasnął). Albo Roger Deakins ze swoimi dotychczasowymi 13-ma (!!!) nominacjami i żadnym Oscarem? Jego zdjęcia to przecież jeden z najmocniejszych elementów „Sicario”. Praca Edwarda Lachmana w „Carol” to jedna wielka labour of love, a przy tym to praca niezrównanie mistrzowska, stwarzająca na ekranie świat lat 50-tych, wraz z jego fakturą, kolorystyką, spleenem i nostalgią, dzięki czemu romans dwóch kobiet to nie lesbijska afera, a miłość dwojga wrażliwych i namiętnych ludzi. W całym tym gronie operatorów-artystów, szczególna uwaga należy się moim zdaniem Johnowi Seale’owi, który w „Szalonym Maksie” dokonał rzeczy równie cudownych i niewiarygodnych, co jego reżyser George Miller – jednakże omówienie ich znacznie przekroczyłoby już ramy owych (zapowiedzianych na początku tego wpisu) „kilku luźnych uwag”, więc moje wywody w tym miejscu przerwę czekając na uroczystość, w której mimo wszystko wypada wziąć udział – choćby tylko w roli spektatora.

* * *

UWAGA: przewidywania w komentarzach.

.

Fotografowai świata jest jak jego tworzenie (Rooney Mara w filmie "Carol")

Fotografowanie świata jest jak jego tworzenie (Rooney Mara w filmie „Carol”)

.

Powiązane wpisy: ZEMSTA I PRZETRWANIE – ODDECH W ZMALTRETOWANYM CIELE (o najnowszym filmie Alejandra Gonzáleza Iñárritu „Zjawa”), POSTAPOKALIPTYCZNY HEAVY METAL („Mad Max: Fury Road”), WIELKIE GÓRY, KRAINA WILKÓW I CZERWONA PLANETA („Everest”, „Sicario”, „Marsjanin”).

.

Komentarzy 61 to “OSCARY 2016, czyli co jest grane?”

  1. Stanisław Błaszczyna Says:

    PRZEWIDYWANIA, PRZEWIDYWANIA…
    (w wybranych, najważniejszych kategoriach)

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2016/02/oscars-2015-ab.jpg

    I. KTO NAJPRAWDOPODOBNIEJ ZGARNIE OSCARA:

    – NAJLEPSZY FILM

    „Big Short”

    „Most szpiegów”

    „Brooklyn”

    „Mad Max: Na drodze gniewu”

    „Marsjanin”

    „Zjawa”

    „Pokój”

    „Spotlight” (winner)

    – NAJLEPSZY AKTOR W ROLI PIERWSZOPLANOWEJ:

    Bryan Cranston, „Trumbo”

    Matt Damon, „Marsjanin”

    Leonardo DiCaprio, „Zjawa” (winner)

    Michael Fassbender, „Steve Jobs”

    Eddie Redmayne, „Dziewczyna z portretu”


    – NAJLEPSZA AKTORKA W ROLI PIERWSZOPLANOWEJ

    Cate Blanchett, „Carol”

    Brie Larson, „Pokój” (winner)

    Jennifer Lawrence, „Joy”

    Charlotte Rampling, „45 lat”

    Saoirse Ronan, „Brooklyn”

    – NAJLEPSZY AKTOR W ROLI DRUGOPLANOWEJ

    Mark Rylance, „Most szpiegów” (winner)

    Sylvester Stallone, „Creed. Narodziny legendy”

    Tom Hardy, „Zjawa”

    Mark Ruffalo, „Spotlight”

    Christian Bale, „Big Short”


    – NAJLEPSZA AKTORKA W ROLI DRUGOPLANOWEJ

    Jennifer Jason Leigh, „Nienawistna ósemka”

    Alicia Vikander, „Dziewczyna z portretu” (winner)

    Kate Winslet, „Steve Jobs”

    Rachel McAdams, „Spotlight”

    Rooney Mara, „Carol”

    – NAJLEPSZY REŻYSER

    Adam McKay, „Big Short”

    George Miller, „Mad Max: Na drodze gniewu”

    Alejandro G. Iñárritu, „Zjawa” (winner)

    Lenny Abrahamson, „Pokój”

    Thomas McCarthy, „Spotlight”

    – NAJLEPSZE ZDJĘCIA

    „Carol”, Edward Lachman

    „Nienawistna ósemka”, Robert Richardson

    „Mad Max: Na drodze gniewu”, John Seale

    „Zjawa”, Emmanuel Lubezki (winner)

    „Sicario”, Roger Deakins

    – NAJLEPSZY FILM NIEANGLOJĘZYCZNY

    „W objęciach węża”, Kolumbia

    „Mustang”, Francja

    „Syn Szawła”, Węgry (winner)

    „Theeb”, Jordania

    „A War”, Dania

    – NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY

    Matt Charman, Ethan Coen, Joel Coen, „Most szpiegów”

    Alex Garland, „Ex Machina”

    Pete Docter, Meg LeFauve, Josh Cooley, „W głowie się nie mieści”

    Tom McCarthy, Josh Singer, „Spotlight” (winner)

    Jonathan Herman, Andrea Berloff, „Straight Outta Compton”

    – NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY

    Nick Hornby, „Brooklyn”

    Adam McKay i Charles Randolph, „Big Short” (winner)

    Drew Goddard, „Marsjanin”

    Emma Donoghue, „Pokój”

    Phyllis Nagy, „Carol”

    – NAJLEPSZA MUZYKA

    „Carol”, Carter Burwell

    „Nienawistna ósemka”, Ennio Morricone (winner)

    „Sicario”, Jóhann Jóhannsson

    „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, John Williams

    „Most Szpiegów”, Thomas Newman

    * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

    II. KTO WEDŁUG MNIE ZASŁUGUJE NA OSCARA:

    – NAJLEPSZY FILM

    „Big Short”

    „Most szpiegów”

    „Brooklyn”

    „Mad Max: Na drodze gniewu”

    „Marsjanin”

    „Zjawa”

    „Pokój”

    „Spotlight”

    – NAJLEPSZY AKTOR W ROLI PIERWSZOPLANOWEJ:

    Bryan Cranston, „Trumbo”

    Matt Damon, „Marsjanin”

    Leonardo DiCaprio
    , „Zjawa”

    Michael Fassbender, „Steve Jobs”

    Eddie Redmayne, „Dziewczyna z portretu”


    – NAJLEPSZA AKTORKA W ROLI PIERWSZOPLANOWEJ

    Cate Blanchett, „Carol”

    Brie Larson, „Pokój”

    Jennifer Lawrence, „Joy”

    Charlotte Rampling, „45 lat”

    Saoirse Ronan, „Brooklyn”

    – NAJLEPSZY AKTOR W ROLI DRUGOPLANOWEJ

    Mark Rylance, „Most szpiegów”

    Sylvester Stallone, „Creed. Narodziny legendy”

    Tom Hardy, „Zjawa”

    Mark Ruffalo, „Spotlight”

    Christian Bale, „Big Short”


    – NAJLEPSZA AKTORKA W ROLI DRUGOPLANOWEJ

    Jennifer Jason Leigh, „Nienawistna ósemka”

    Alicia Vikander, „Dziewczyna z portretu”

    Kate Winslet, „Steve Jobs”

    Rachel McAdams, „Spotlight”

    Rooney Mara, „Carol”

    -NAJLEPSZY REŻYSER

    Adam McKay, „Big Short”

    George Miller, „Mad Max: Na drodze gniewu”

    Alejandro G. Iñárritu, „Zjawa”

    Lenny Abrahamson, „Pokój”

    Thomas McCarthy, „Spotlight”

    – NAJLEPSZE ZDJĘCIA

    „Carol”, Edward Lachman

    „Nienawistna ósemka”, Robert Richardson

    „Mad Max: Na drodze gniewu”, John Seale

    „Zjawa”, Emmanuel Lubezki

    „Sicario”, Roger Deakins

    – NAJLEPSZY FILM NIEANGLOJĘZYCZNY

    „W objęciach węża”, Kolumbia

    „Mustang”, Francja

    „Syn Szawła”, Węgry

    „Theeb”, Jordania

    „A War”, Dania

    – NAJLEPSZY SCENARIUSZ ORYGINALNY

    Matt Charman, Ethan Coen, Joel Coen, „Most szpiegów”

    Alex Garland, „Ex Machina”

    Pete Docter, Meg LeFauve, Josh Cooley, „W głowie się nie mieści”

    Tom McCarthy, Josh Singer, „Spotlight”

    Jonathan Herman, Andrea Berloff, „Straight Outta Compton”

    – NAJLEPSZY SCENARIUSZ ADAPTOWANY

    Nick Hornby, „Brooklyn”

    Adam McKay i Charles Randolph, „Big Short”

    Drew Goddard, „Marsjanin”

    Emma Donoghue, „Pokój”

    Phyllis Nagy, „Carol”

    – NAJLEPSZA MUZYKA

    „Carol”, Carter Burwell

    „Nienawistna ósemka”, Ennio Morricone

    „Sicario”, Jóhann Jóhannsson

    „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, John Williams

    „Most Szpiegów”, Thomas Newman

    * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

    O TYM KTO OTRZYMAŁ OSCARA PRZEKONAMY SIĘ JUŻ WKRÓTCE

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      OSCARY ROZDANE

      Dwa właściwie zaskoczenia (i jednocześnie rozczarowania): Oscar dla „Spotlight” w kategorii Best Picture (moim zdaniem film ten dostał statuetkę przede wszystkim za temat) i dla Marka Rylance’a za rolę drugoplanową w „Moście szpiegów” (kibicowałem Sylwestrowi Stallone ze względów sentymentalnych oraz Christoanowi Bale, bo uważam, że jego kreacja była najciekawsza – obok wystąpienia Hardy’ego w „Zjawie”).
      Reszta była dość przewidywalna.
      Cieszy mnie Oscar dla Leo.

  2. Onibe Says:

    muszę przyznać, że też jestem zdziwiony Twoją nominacją nominacji Mad Maxa. Nie widziałem, ale nawet mi przez myśl nie przeszło by film ten warty był obejrzenia (no, przynajmniej nie wtedy, kiedy ma się mocno ograniczony czas i trzeba wybierać). Jako że nie widziałem nic poza Zjawą to nawet nie spróbuję wartościować poszczególnych nominacji.

    Oscar dla Sly’a Stallone? Hehe, nieźle ;-P

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ja sam jestem zdziwiony swoim entuzjazmem dla „Mad Maxa” ;)
      Bo, podchodząc do rzeczy bardziej racjonalnie, istnieje jednak trochę przesłanek, by odnieść się do pewnych aspektów tego filmu krytycznie.
      Ale naprawdę, mimo wszystko, jest to film niezwykły – z tym, że moim zdaniem musi się go zobaczyć na dużym ekranie. Na monitorze w domu to pewnie byłaby tylko jakaś namiastka tego filmu, bo on jest przede wszystkim WIDOWISKIEM.

      A propos Stallone’e. Jeśli zdobędzie Oscara, to ze względów jednak sentymentalnych. Jego rola w „Creed” jest OK, taka szczera i niegwiazdorska, ale powiedzmy sobie szczerze, nie jest to oscarowa wybitność.
      Muszę się przyznać, że na liście Oscarów, które uważałbym za „słuszne” (czyli kto moim zdaniem na Oscara zasługuje) wskazałem pierwotnie na Christiana Bale’a (którego rolę w „Big Short” uważam chyba za lepszą) ale później – właśnie ze względów sentymentalnych – zmieniłem go na Sylvestra. Pewnie nie powinienem tego robić ;)

      Zresztą, Stallone zdobył już za tę rolę Złotego Globa:

      • Onibe Says:

        oj, Bale to mój osobisty, prywatny triumfator Maliny Wszystkich Malin. Uważam go za jednego z gorszych współczesnych aktorów. Właściwie wszystkie jego role w jakich go widziałem porażały drętwotą. Generalnie: jedna mina i do przodu. Więc… zdziwień ciąg dalszy. Ale Big Shorta nie widziałem, więc pewnie coś mnie ominęło w tym temacie ;-P

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Akurat w „Big Short” Bale robi różne miny jak trzeba ;)

          A to ciekawe, że nie chodząc właściwie do kina wyrokujesz, że Bale to jeden z „gorszych współczesnych aktorów” ;)
          Dziwne są ścieżki naszych sympatii i antypatii ;)

        • Onibe Says:

          cóż, przedstawiam wyłącznie subiektywną, a czasami bardzo subiektywną opinię. Może mam do niego pecha i widziałem go jedynie w najgorzej zagranych przez niego filmach. Może tak być. Do kina nie chodzę teraz, ale kiedyś chodziłem bardzo często (praktycznie raz w tygodniu). Później rzadziej i rzadziej, ale przejście było płynne, trochę filmów w życiu widziałem. Z Balem nie aż tak wiele. Może z pięć.

        • Onibe Says:

          Z pomocą Filmwebu pozwolę sobie nawet policzyć co widziałem, od najnowszych wstecz: American Hustle, Mroczny Rycerz powstaje (ble), Terminator Ocalenie (ble do potęgi milionowej), Wrogowie publiczni, Mroczny Rycerz (pół-ble), 3:10 do Yumy, Batman – Początek, Equilibrium, Władcy ognia (nawet nie wiedziałem że tam występował, film niewart zapamiętania), Kapitan Corelli (też nie wiedziałem), Shaft, Portret Damy. No i jeszcze Imperium Słońca, które prawie obejrzałem ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          O, to sporo widziałeś.
          Zresztą, tak myślałem: dawniej chodziłeś częściej do kina i więcej filmów oglądałeś.
          A moja uwaga to taka mała prowokacja ;)

          Jestem jednak gotów zgodzić się z Tobą: także i w mojej pamięci Bale nie zapisał się do tej pory jakąś wybitną kreacją, więc moje wspomnienia o nim są dość mgliste. Jednakże jego wystąpienie w „Big Short” zwróciło moją uwagę.
          Skądinąd jest to według mnie film warty obejrzenia.

        • Onibe Says:

          Przyznaję się do pewnej niesprawiedliwości: parę razy nie obejrzałem obiecującego filmu gdyż grał w nim Bale. Więc nie dałem mu szansy poprawy ;-P. Czasami tak jest, że ktoś Ci na tyle zajdzie za skórę, że nie ryzykujesz. A w filmach sensacyjnych i okolicznych Bale gra tragicznie. Szczytem wszystkiego był Terminator, jeden z gorszych filmów jakie widziałem. Miałem ogromny problem by nie wyjść z seansu. Najlepiej go wspominam – co dziwne – z Equilibrium, gdzie jego brak mimiki był perfekcyjnie dopasowany do opowieści o świecie, w którym emocje są zwalczane urzędowo ;-). Podobno dobrze grał w American Psycho, ale tego filmu nie widziałem.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          A to ciekawe, ze zarzucasz Bale’owi brak mimiki, o w „Big Short” było tej mimiki tyle, że można ja było uznać za tiki ;)

          Jest coś na rzeczy w Twojej rezerwie do Bale’a jako aktora dość nietrafionego aktora „kina akcji”, bo również moim zdaniem najlepiej on wypadł w filmach, które takim kinem nie były. Chodzi mi zwłaszcza o „American Hustle”, „Mechanika”, „American Psycho” i „Fightera” (przy okazji: czy widziałeś któryś z tych filmów?)

        • Onibe Says:

          Tylko American Hustle.
          Do kina akcji nie jestem przywiązany, na ogół mnie nudzi (to nie poza i nie silenie się na „elitarny” gust, po prostu obejrzałem już tych filmów zbyt dużo, moje oczekiwania poszły do przodu, a fabuły pełzają wstecz). Porównuję Bale’a do Eastwooda, który na dobrą sprawę grał ledwo kilkoma minami (przy takiej charakterystycznej twarzy trudno już o mimikę, hehe), jednak gdzie mu tam do Eastwooda. Inna rzecz, że Eastwooda lubię po pierwsze jako reżyesera (tu miny nie mają znaczenia), po drugie zaś jako aktora westernowego. Bale w westernie też próbował swoich sił, więc chyba nawet podjął wyzwanie ;-p

        • Marcus Says:

          O czym wy panowie mówicie?

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No właśnie, Onibe. Kiedy tak się ogląda ten clip z rolami Bale’a (namawiam do obejrzenia), to trudno uznać, że grał on „jedną miną” a jego role „porażały drętwotą”.
          Ja myślę, ze nasze sympatie i antypatie to są trochę takie nasze – często irracjonalne i pozbawione podstaw – „widzimisię”.

          Rzeczywiście, trudno Eastwooda porównywać z Balem, bo raz: to jest inne pokolenie; dwa: Eastwood to już weteran i instytucja.

        • Onibe Says:

          ale ja się od razu do subiektywnego podejścia przyznałem. Uważam jednak, że dobry aktor potrafiłby tchnąć życie nawet w role sensacyjne. W zestawieniu ciekawa jest np. scena z Equilibrium, w której Bale strzela do monitorów z dwóch rąk po każdym strzale je zamieniając. To taka symboliczna scena, której nie oczekiwałbym jednak od dobrego aktora. Bo robienie z siebie wiatraka to nie do końca rzecz godna polecenia ;-). No, ale jako rzekłem, jestem subiektywny w swoich opiniach. Ostatnio subiektywnie przyznałem, że lubię Karpia i uważam go – subiektywnie – za dobrego aktora. Teraz pora na subiektywizm negatywny ;-)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No właśnie, u mnie „subiektywizm pozytywny” wywindował „Mad Maxa” do poziomu kinowego arcydzieła, zaś „obiektywizm negatywny” zdołował „Gwiezdne Wojny” do poziomu maszynki do robienia (wielkich) pieniędzy ;)

          Na szczęście, bardziej mnie cieszy, kiedy to mój subiektywizm POZYTYWNY, pokrywa się z wieloma subiektywizmami pozytywnymi innych, zwłaszcza tych, których opinie sobie cenię :)

        • Onibe Says:

          subiektywnie – jak wiesz, bo kiedyś o tym rozmawialiśmy – nie przepadam za Gwiezdnymi Wojnami. Skaziłem się tzw. drugą trylogią i do trzeciej już nie dotarłem. Sporadycznie puszczam na vhs pierwszą trylogię i uważam, że jest fajna. Co więcej: wyczerpuje temat. Wszystko co powstało później jest autoplagiatem. I jest zwyczajnie albo dziecinne albo nudne.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Mam identyczne zdanie o „Gwiezdnych Wojnach”: pierwszą trylogię lubię (ale kto jej nie lubi?), następne to po prostu powielanie schematów, a ostatni „Disney” wcale tej serii nie odświeżył, wręcz przeciwnie: zabrnął jeszcze bardziej w schemat. Poza tym, ilość niedorzeczności w tym filmie znalazła się już ponad progiem mojej tolerancji na absurd.

          Wiem, że moja uwaga jaką poczyniłem o „Gwiezdnych Wojnach” na początku mojego tekstu, pogrąży mnie w oczach fanów tej serii, ale zdecydowałem się na nią, ponieważ uważam, że wyrabianie tasiemców to nie jest dobra tendencja we współczesnym kinie rozrywkowym.

        • Onibe Says:

          niestety, obawiam się, że odcinanie kuponów w Hollywood staje się sztuką przekraczającą kolejne granice. Niedługo nie będzie pewnie nawet jednej popularnej przed pięćdziesięciu laty pozycji – filmu, serialu, komiksu, książki – do której nie dorobiono by co najmniej kilku ekranizacji. A najlepiej ekranizacji, prequela i sequela, bo przecież obowiazkiem jest ukazanie wszystkiego co się działo, dziać mogło i wydarzyć nigdy nie miało prawa ;-). Ale o tej tendencji czytałem w prasie kinowej wiele, wiele lat temu – kiedy jeszcze takową prasę czytywałem. Po prostu bezpieczniej jest dopisać cyferkę do tytułu, który już jest znany, niż wyrabiać popularność nowego tytułu. Sądzę, że na dziewięciu częściach Gwiezdnych Wojen się nie skończy ;-0

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          To właśnie „Gwiezdne Wojny” zapoczątkowały tę tendencję w kinie masowym – i to jest moim zdaniem grzech główny tej serii. Myślę, że zadecydowały o tym dwa czynniki: po pierwsze – wykorzystanie swoistego „lenistwa” masowej widowni, która się do schematów przyzwyczaja, i która nie lubi za bardzo się wysilać z myśleniem; po drugie (czynnik decydujący) – FORSA!

        • Onibe Says:

          Moim zdaniem może to być kwestia skali zjawiska niedopasowanej do jego „kultowości”. Bo eksplozja popularności SW była po części wynikiem wprowadzenia efektów specjalnych (o ile dobrze pamiętam, to dla potrzeb tego filmu stworzono słynną ILM) i sytuacji politycznej (wojna z Imperium Zła, czyli ZSRR). Poza tym był to całkiem sympatyczny tryptyk, z ciekawą fabułą, niezłą intrygą i warstwą romansową ;-).

          W swoim czasie przeczytałem coś pomiędzy 20 a 30 powieści ze świata Gwiezdnych Wojen. Większość z nich (zdecydowana większość) to banalne szmiry napisane na zasadzie „lubicie ten świat, to macie go jeszcze trochę”. Kolejne trylogie filmowe to idento rozwiązanie. Trochę jak z Matrixem (który powinien się zakończyć na jedynce) czy z Władcą Pierścieni (jedna trylogia to jakby ciutkę za dużo, ale i ciutkę w sam raz). W kolejnych epizodach mamy kluczowe punkty pierwowzoru napompowane do granic wytrzymałości. New Age’owa filozofia w Matrixie (plus poplątanie wszystkiego ze wszystkim, bo im mniej zrozumiale, tym bardziej niuejdżowo i gnostycznie), mitologia i absurdalna epickość we Władcy Pierścieni (oglądając Hobbita miałem wrażenie, że nawet pytanie „gdzie jest wychodek” byłoby wymówione wielkimi literami, czyli „gdzie jest Wychodek”?). No, a w Gwiezdnych Wojnach właściwie zabrakło nawet tego: filozofii brak (chyba, że nazwiemy nią bajania o dobrej i złej strony mocy, przy czym z nauk udzielonych przez twórców wynika, że dobra strona mocy to jakieś inwalidztwo), bohaterowie też jakby nieco zużyci. I zabrakło Gwiazdy Śmierci ;-).

          Ale masz rację: gdzie jest kasa, tam jest zwycięstwo. Bo o gustach widowni masowej decyduje się ponad widownią masową. Dawno już przestałem wierzyć, że ludzie pokażą środkowy palec komu trzeba. Raczej jak coś jest sprzedane jako wielkie, to jest też kupione jako wielkie. I tyle.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Świetnie podsumowałeś „rozlazłość” ideowo-treściową sequelów. Ja bym jeszcze do tych niezbyt wydarzonych patrzydeł dorzucił „Hunger Games”, z których tylko pierwszą część oglądało mi się dobrze, przedostatnią – niestety mizernie, zaś ostatnią – tylko znośnie.
          Chociaż… z takimi „bondami” to było/jest już różnie, ale dobre zdanie mam np. o całej chyba serii z Bournem.

        • Onibe Says:

          no tak, Igrzyska też się wpasowują, ale mam wrażenie, że są jednak mniej nadęte. Nie widziałem ostatniej części, a przedostatnią „zaliczyłem” bez przekonania więc poniekąd się zgadzam, że opowieść się zużyła w trakcie.

          Bondy to szczególny przypadek… ale daleki jestem od ich obrony. Craig wniósł powiew świeżości do serialu, bo Brosnan właściwie wykonał krok wstecz. Craigowy Bond stał się bardziej dramatyczny, a z katalogu szpanerskich gadżetów i listy modelek przekształcił się w thriller z jakąś głębią. Nie twierdzę, że wielką. I wcale nie wiem, czy mam ochotę obejrzeć kolejną część…

          Poniekąd to sequele są przyczyną mojego zniechęcenia kinem.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie zniechęcaj się, bo nadal w kinie można znaleźć coś ciekawego.
          Ot, choćby nominowane do Oscara: „Pokój”, „Spotlight”, „Big Short”…
          Ja ciekaw jestem jak byś odebrał ostatniego „Mad Maxa”, bo ja chyba zatraciłem zdolność rzeczywistej, nie zabarwionej emocjonalnie, oceny tego filmu. W pewnym sensie jest to dla mnie ewenement a chyba i precedens, bo kino „akcji” dość często mnie ostatnio nuży – ostatnio wyszedłem np. z „Deadpool” (co niezmiernie rzadko mi się w kinie zdarza), choć przecież film ten miał olbrzymią widownię i zdobył sobie wielu zagorzałych fanów.

        • Onibe Says:

          Z pewnością jest jeszcze wiele ciekawych rzeczy do obejrzenia, ale zatraciłem fascynację kinem jako taką. Kiedyś tym żyłem, dziś wydaje mi się to nie dość że głupie, to jeszcze nudne. Gdybym miał kino obok i gdyby bilety były tanie, to pewnie chodziłbym nawet na losowo wybrane seanse, więc tutaj jest jeszcze aspekt czasowo-kasowy. Przy ograniczonych zasobach lepiej się te zasoby ceni. Sam nie wiem o co trudniej, ale chyba jednak o czas…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No wiesz… nie wszystkie filmy są głupie ;)

        • Onibe Says:

          wbrew pozorom wiem ;-)

  3. qui Says:

    Muszę przyznać, że nie spodziewałem się tylu nominacji dla „Mad Maxa”. „Joy” oraz Jeniffer L. też dla mnie nie ta półka, by od razu wrzucać w worek z filmami nominowanymi, film wg mnie bardzo średni, aktorka zagrała nieźle, ale ta rola nie była jakoś bardzo wymagająca moim zdaniem. „Big short” – film dobry, tematyka ciekawa przynajmniej dla mnie, kilka fajnych sposobów narracji, i myślę, że to właśnie to zostało docenione, ale żeby Oskar… hmmm.
    Chociaż kilka ról zrobiło na mnie wrażenie i duużo lepiej się oglądało niż „Joy”. Zjawy nie widziałem, więc nie będę się teraz wypowiadał, ale zgodzę się, że Di Caprio zasłużył na Oskara bezkonkurencyjnie co najmniej 2 razy, i nie mam tu na myśli „Wilka…”.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      „Joy” jest filmem średnim a Lawrence tym razem dostała chyba nominację po znajomości. No i Hollywood nadal buduje jej status Wielkiej Gwiazdy – bo usprawiedliwia niejako to, że jest ona w tej chwili najlepiej zarabiającą amerykańską aktorką.
      A jednak to, że jest ona jednocześnie aktorka bardzo dobrą, nie budzi mojej wątpliwości.

  4. Tess Says:

    Ciekawe, że „Carol” ma 6 nominacji w tym 2 aktorskie + scenariusz i brak nominacji za film… Dziwny brak konsekwencji, zwłaszcza, że nominacji za film może być nawet 10.
    A jeśli chodzi o wyliczanki – to wśród multinominowanych nie wymieniono „Gwiezdnych Wojen” – może nominacje techniczne, ale jest ich 5! Szczerze nie rozumiem zachwytów nad MM – może technicznie bardzo dobry, ale fabularnie płaski i odtwórczy. Jednak wolałem te MM z Gibsonem.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Faktycznie, to, że „Carol” otrzymała tyle nominacji, a nie nominowano tego filmu do Oscara, wygląda na niekonsekwencję.

      Brak „Gwiezdnych Wojen” wśród nominacji w najważniejszych kategoriach mnie nie martwi, bo mnie ten film wydał się jedną wielką monstrualną wydmuszką (sorry, fani Star Wars).

      Zgoda, „Mad Max” właściwie fabuły żadnej nie ma, ale za to ma to COŚ, co spowodowało, że ten film oglądało mi się kapitalnie.

  5. Simon Says:

    Bardzo solidny tekst, czytałem z przyjemnością i nawet znalazłem u Ciebie te niuanse, które mi przy Spotlight nie zagrały, a których sam nie mogłem nazwać po imieniu. Potrafiłem pisać o jego zaletach, a brakowało mi słow na to, czego mi zabrakło. Mimo wszystko wydaje mi się jednak, że ten film może sprzątnąć Zjawie Oscara sprzed nosa. Wszystko za poprzedni rok, gdzie Inarritu rozbił bank. Sądze, że tym razem mogą się podzielić w ten sposób: albo Spotlight zdobędzie statuetkę za film, a Inarritu za reżyserię, albo Zjawa za film, a McCarthy za reżyserię. Rzadko się zdarza by Oscara za reżyserię nie zdobył twórca nagrodzonego filmu, ale jak pokazuje historia – zdarza się. Wydaje mi się, że tym razem może tak być. A Mad Max? Cóż, ten film przywrócił mi wiarę w kino :)

    Jeszcze co do Stallone’a. Ja wiem, że sentyment, ale nie dociera do mnie, że jest on faworytem to statuetki. Nie, żebym płakał, gdy ją zdobędzie, w sumie to nawet byłoby bardzo miłe, ale myślę, że jednak artystycznie nie zasłużył na nagrodę.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Właśnie, jestem ciekawy jak to, że w ubiegłym roku film Iñárritu „rozbił bank”, wpłynie na tegoroczne rozdanie Oscarów. Tak, jak lubię meksykańskiego reżysera, to jednak nie jestem pewien, czy w tym roku zasłużył on definitywnie na Oscara (podobnie jak jego ostatni film). Ale już w przypadku Lubezkiego nie mam takich wątpliwości (zresztą, jak napisałem w swoim tekście, wszyscy nominowani w tym roku operatorzy, zasługują na tę nagrodę).

      „Spotlight” to dobry film i rzeczywiście może być „czarnym koniem” w tym roku. Ja jednak będę kibicował filmowi Millera, bo uważam, że jest to film zrealizowany po mistrzowsku (u mnie z kolei przywrócił on wiarę w kino „akcji” ;) )

      A Stallone to głównie nostalgia.

  6. Off_Camera Says:

    Dobrze wiemy, że Oscary to tak naprawdę nie koncert zwycięzców, lecz festiwal pominiętych. Często rozmawia się przecież o największych przegranych, z dumą na twarzy przyjmujących sukces innych. Przyjrzymy się więc tym, którzy – choć na tegoroczną statuetkę zdecydowanie zasłużyli – będą musieli popracować nad cierpliwością i spoglądać z nadzieją w przyszłość.

    http://www.offcamera.pl/aktualnosci/a-oscara-nie-otrzymuje

    Paradoksalnie najgłośniejszy film tegorocznej gali, czyli wspomniana już „Zjawa”, która ma na swoim koncie najwięcej, bo aż 12 nominacji, może być zarazem największym przegranym. Począwszy od nagrody dla najlepszego filmu, poprzez reżyserię i drugi plan, a na kategoriach technicznych kończąc – w każdej tej kategorii znajdziemy tytuły, które mogą sprzed nosa wyrwać statuetkę dziełu Iñárritu. Może się okazać, że „Zjawa” zdobędzie jedynie trzy statuetki, choć pewni możemy być jedynie nagrody dla Lubezkiego oraz Leonardo DiCaprio…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dziękuję za link. Tekst ciekawy, niesztampowy…
      Pozwolę sobie zacytować tu jego fragment:

      Kategoria muzyczna wydaje się być idealną dla wszelkich malkontentów. Głównie z powodu nominacji dwójki legend filmowych, którzy w ciągu ostatnich 12 miesięcy nie popisali się swoją twórczością. Mowa o Johnie Williamsie i Thomasie Newmanie – stworzyli muzykę kolejno do „Przebudzenia mocy” J.J. Abramsa i „Mostu szpiegów” Stevena Spielberga. Ich miejsce mogliby zająć znacznie młodsi autorzy, w tym roku tworzący znakomite score’y, czyli Daniel Pemberton oraz Michael Giacchino. Ten pierwszy odpowiadał za ścieżkę dźwiękową do „Steve’a Jobsa”, drugi za muzyczną aranżację „W głowie się nie mieści” i każdy z nich zasłużył na statuetkę Złotego Rycerza. Zaś wśród tych, którzy znajdują się w gronie pięciu szczęśliwców Oscar powinien powędrować do Jóhanna Jóhannssona za duszną, mroczną i przytłaczającą ścieżkę do „Sicario”. Nie ma co się łudzić jednak – zwycięzcą zostanie Ennio Morricone.

      Pominięcie „Steve’a Jobsa” w kategorii dla najlepszego filmu można jeszcze wytłumaczyć, lecz nieobecność ojca tej produkcji, czyli Aarona Sorkina wciąż pozostaje jedną z największych tajemnic Akademii. Scenarzysta za swój skrypt dostał prawie wszystkie możliwe nominacje i dwa miesiące temu dziękował Hollywoodzkiemu Stowarzyszeniu Prasy Zagranicznej za Złotego Globa. Gdyby Sorkin znalazł się w grupie pięciu szczęśliwców nominowanych za scenariusz adaptowany, wtedy sprawa byłaby zamknięta. Tymczasem zwycięzca w tej kategorii jest nie do wytypowania.

      Znalazło się także parę kiksów w aktorskich kategoriach. Przede wszystkim zepchnięcie Rooney Mary na drugi plan, podczas gdy w gruncie rzeczy to ona była główną bohaterką filmu „Carol” jest posunięciem nie tyle niespotykanym, co nieeleganckim. Z kolei Cate Blanchett, jej filmowa partnerka walczy o nagrodę za pierwszy plan; mogłaby równie dobrze walczyć o statuetkę za mniejszą rolę. Co ciekawe, po tych przetasowaniach obie aktorki miałyby szanse na Oscara. A tak film Haynesa nie otrzyma prawdopodobnie żadnej statuetki. Drugą zaskakującą decyzją jest pominięcie w nominacjach Jacoba Tremblaya za znakomitą rolę w „Pokoju”. 9-letni aktor został nagrodzony m.in. przez Stowarzyszenie Krytyków Filmowych, choć na swoim koncie ma znacznie więcej nagród i nominacji. Stanięcie w szranki z tak wielkimi nazwiskami jak Fassbender i DiCaprio może wydawać się śmieszne, jednak rola Tremblaya jest tak dobra, że byłby on godnym rywalem. Internet jednak nigdy by nie zapomniał, gdyby Leonardo przegrał z 9-latkiem.

      Jeśli chodzi o kategorię zdjęciową, to trzeba zaznaczyć kilka uwag już na wstępie. Przede wszystkim od lat powinna ona nazywać się „najlepsze zdjęcia Lubezkiego”. Po drugie zaś, co wynika z pierwszej zasady, obecność innych operatorów poza słynnym Chivo pełni jedynie funkcję ozdobną. Dopóki charakterystyczny i przepiękny styl tworzenia filmów, który w ciągu lat wypracował sobie Emmanuel Lubezki się nie znudzi, tak długo będzie on nie do prześcignięcia. Statuetka za „Zjawę” to jego trzecia z rzędu i kto wie, czy co roku nie będzie wychodzić wielkie dzieło, pod którym meksykański operator się podpisze. A szkoda, bo w kolejce czekają tak wielcy twórcy jak Roger Deakins (13 nominacji) i Robert Richardson (9 nominacji, 3 Oscary).
      (…)

      Zgadzam się:

      – z wyróżnieniem Jóhanna Jóhannssona, który napisał świetną muzykę do „Sicario”
      – z pretensją o pominięcie Sorkina, którego scenariusz do „Jobsa” jest równie dobry, jak inne jego (nagrodzone) scenariusze)
      – z wypunktowaniem niekonsekwencji jeśli chodzi o hierarchię w obsadzie „Carol”
      – z zaznaczeniem rewelacyjnej gry małego Tremblay’a w „Pokoju”

      Nie zgadzam się:

      – z pretensją, że nie nominowano Tremblay’a do Oscara (chociażby dlatego, że byłoby to kosmicznie śmieszne, gdyby on, a nie DiCaprio zdobył statuetkę)
      – ze stwierdzeniem, że w kategorii Najlepsze Zdjęcia „obecność innych operatorów, poza słynnym Chivo, pełni jedynie funkcję ozdobną” (bo zdjęcia wszystkich tych operatorów były w tej kategorii znakomite)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No tak, specjalne potraktowanie kobiet w „Mad Maxie” ;)

      Mogę tutaj przytoczyć to, co napisałem w recenzji tego filmu:

      Kobiety. Kobiety matki, kobiety karmicielki, kobiety – materiał rozrodczy, kobiety traktowane jak dojne krowy, kobiety produkujące zabijaków, kobiety – niewolnice seksu, kobiety zakute w pasy cnoty, kobiety rozebrane jak do sesji Playboya… To wszystko widzimy na ekranie, jednak wszyscy się uparli twierdząc, że jest to film feministyczny. Czy dlatego, że „skóry” te się wreszcie zbuntowały i chciały uciec do marginalnej de facto krainy matriarchatu, do strażniczek dobrego nasienia (chodzi o rośliny), gdzie na motorach jeżdżą nawet poryte zmarszczkami seniorki? (Nota bene, gdyby nie facet – Mad Max/Tom Hardy – nigdy by się im ta sztuczka nie udała.) Niech nas nie zmyli – wyglądająca swoją drogą jak cyborg – wojownicza i nie do zdarcia Furiosa/Charlize Theron. Furiosa (what a name!) to właściwie jedyna w królestwie Rictusów Erectusów wojowniczka, wyjątek potwierdzający regułę, że na wojnie światowej prawdziwym wojownikiem może być tylko mężczyzna. It’s a man’s world, after all. Kobieta, tak naprawdę, służy do kochania (w wielorakim znaczeniu tego słowa) i – co się z tym wiąże – reprodukcji.

    • liza Says:

      Nad Max to film bez fabuły i bez głównego bohatera, jest tylko ładny wizualnie i efektowny, nic poza tym.

      • Mr B Says:

        Mad Max jest piękny wizualnie.
        Mad Max jest genialnie zmontowany.
        Mad Max ukazuje niezwykle ludzkie emocje, charaktery i motywacje mimo braku praktycznie dialogów.
        Mad Max ma pięknie wykreowany świat.
        Mad Max ma w sobie efekty specjalne, których nikt po seansie nie zauważył.

        Ten film jest tak świetny, bo z jednej strony jest właśnie akcyjniakiem dla fanboyów, ale całą historię opowiada dojrzale, a wizualnie jest przepiękny, pomysł by pokazać świat post apokaliptyczny w mocnych, intensywnych kolorach…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Not everything is wrong with Mad Max :)

      Świetny filmik i dowcipny. Co za spostrzegawczość! Co za zrzędliwość! :)
      Tak to jest, kiedy do tego rodzaju filmu zaaplikujemy rozsądek i logikę. Rzadko który film akcji to wytrzymuje.
      Dlatego lepiej się przed tym powstrzymać – zwłaszcza w przypadku takiego filmu, jak „Mad Max. Fury Road”.
      Ja wiem, że mój odbiór „Szalonego Maksa” jest irracjonalny ;)

  7. antyradio Says:

    Rozdmuchane kampanie reklamowe, wielkie nazwiska, znani twórcy i wywołujące podekscytowanie zwiastuny. Niektórzy z Was mogli już widzieć wszystkie osiem z oscarowych produkcji, które będą ze sobą konkurować, i wyrobić sobie o nich zdanie. Są jednak z pewnością osoby, które nie udały się na seanse tych dzieł.

    Zawsze można się posłużyć recenzją, czy opisem dystrybutora, aby choć częściowo wiedzieć z jakim obrazem ma się do czynienia. Powstało jednak wideo, które zaoszczędzi Wam konieczności przedzierania się przez kolejne artykuły – trzeba jednak pamiętać, że jest ono… bardzo szczere. Jakich streszczeń oscarowych dzieł możemy w nim posłuchać?

    „Big Short” – Adam McKay, który dał nam takie komedie z Willem Ferrellem, jak „Bracia przyrodni” i „Policja zastępcza”, proponuje teraz obraz o… kryzysie z 2008 roku, który dopadł światowe rynki finansowe i bankowe? Lepiej przed seansem poczytajcie jakieś książki przeznaczone dla studentów kierunków związanych z finansami i rachunkowością. Bo nawet scena z Margot Robbie w wannie Wam nie pomoże.

    „Mad Max: Na drodze gniewu” – wielki powrót George’a Miller, ulubiony film 2015 roku Quentina Tarantino. Postapokaliptyczny świat bez Mela Gibsona, za to z Tomem Hardym i Charlize Theron w roli Furiosy. No właśnie… czy to jeszcze film o Mad Maxie, czy już jednak o kobiecej heroinie? Alternatywny tytuł dzieła, chyba jednak lepiej do niego przystaje – „Furiosa Road feat. Mad Max”.

    „Zjawa” – Północna Dakota, gdzie jest tak zimno, że trzeba spać w wnętrznościach konia. Co by tu dużo mówić? Dzieło Alejandro González Iñárritu można podsumować jako kolejną próbę Leonardo DiCaprio w sięgnięciu po Oscara. Dzieło zdobyło już trzy Złote Globy, zaś aktor m.in. nagrodę Screen Actors Guild.

    „Spotlight” – rzecz dzieje się w Bostonie, choć mieszkańcy chyba woleliby, żeby miejsce akcji było przeniesione gdzieś indziej, bo teraz już każdy będzie kojarzył ich miasto z księżmi pedofilami. Jednak jak informują tablice z końca filmu Toma McCarthy’ego można ich spotkać w każdym zakątku świata. Być może któryś z nich jest nawet Waszym sąsiadem?

    „Most szpiegów” – nawet jeżeli Steven Spielberg wraz z Tomem Hanksem zrobią przeciętny film o zimnej wojnie, to nie obędzie się dla nich bez oscarowej nominacji. Jednak przez wzgląd na „Szeregowca Ryana” jest to jedyna słuszna decyzja.

    „Marsjanin” – jak pokazały nam Złote Globy, jest to najlepsza komedia 2016 roku. Mamy do czynienia z „Cast Away” w kosmosie, choć tak już było w „Grawitacji”, czyli „Marsjanin” to „Grawitacja” na Marsie? Obejrzyjcie i spróbujcie sobie odpowiedzieć na to pytanie.

    „Brooklyn” – historia miłości irlandzkiej imigrantki w tytułowym Brooklynie. Twórcy „szczerego wideo” o oscarowych dziełach przyznają, że nie widzieli filmu Johna Crowleya, ale słyszeli, że jest dobry. My mamy seans za sobą i zgadzamy się z tym stwierdzeniem.

    „Pokój” – film, w którym tytułowe słowo pada częściej niż w jakiejkolwiek innej produkcji. Prawdziwie depresyjny obraz, który podsumowują słowa „popieprzone dzieciństwo”.

    Zobaczcie całe „szczere wideo” o oscarowych filmach:

  8. Małgorzata Says:

    Witaj Staszek – „wkradł” się błąd w artykuł o Oscarach . Kate Winslet zagrała córkę Jerzego Hoffmana nie Kawalerowicza.
    Twoje uwagi „zastosuje” jutro przy typowaniu wygranych .
    Pozdrawiam serdecznie!

  9. Mariusz Says:

    Oscary… oczywiście jestem ciekaw kto wygra, ale nie czuję się w obowiązku oglądać tych wszystkich filmów ze strefy oscarowej. Byłem pewien, że „Zjawę” szybko obejrzę, ale niestety nie znalazłem jeszcze czasu na ten film. Widziałem tylko „Mad Maxa” i „Hateful Eight”. Ten pierwszy oglądało się świetnie, jak na współczesne kino akcji, ale jednak do pełnego zachwytu u mnie daleko. Rozbuchanie wizualne zbyt mocno kojarzyło mi się ze współczesnymi blockbusterami. Znacznie bardziej wolę pierwszy sequel „The Road Warrior”. Jeśli chodzi o „Hateful” to nie zgadzam się z opinią dot. J.J. Leigh, moim zdaniem była świetna. Nie zgadzam się również, że byłoby w porządku, gdyby jakiś Jóhannsson pokonał najwybitniejszego kompozytora wszech czasów. Tym bardziej, że soundtrack „Hateful” to jeden … ze stu najlepszych soundtracków Morricone.

    Kolejna kwestia – Sylvester Stallone. Czy ktoś wyobraża sobie historię kina bez niego? Nie mam na myśli tylko kina akcji, bo „Rocky” to przecież inny gatunek. Jeśli Stallone dostanie Oscara to nie tylko za sentyment, ale i duży wkład w amerykańską kinematografię. On nie tylko stworzył sztandarowy film o „american dream” (i zdefiniował współczesne kino akcji), ale także pokazał jak można spełnić swój „american dream”. Od urodzenia miał uszkodzoną dolną część twarzy, z tego powodu seplenił i z tego powodu nikt mu nie wróżył aktorskiej kariery (bo przecież aktor powinien mieć dobrą dykcję). Jednak stał się pierwszoplanową gwiazdą kina, na pewno nie dzięki znajomościom, lecz ciężkiej pracy, talentowi (także pisarskiemu), sile charakteru i pewności siebie. Nie obce jest mu także poświęcenie dla roli, o czym świadczą liczne kontuzje i blizny. Gdy pojawia się na ekranie widać jego przygotowanie – to nie są role zagrane „na odwal”, te postacie mają nie tylko mięśnie, ale i charakter, najczęściej jest to wrażliwy twardziel, który wbrew sobie musi uciekać do przemocy. I co ważne, gdy występował u boku „prawdziwie wybitnych” aktorów to nie pozostawał w ich cieniu, tylko mocno przykuwał uwagę, był wiarygodny (vide „Escape to Victory” i „Cop Land”). Jego mimika nie jest urozmaicona, ale czy naprawdę w aktorstwie chodzi o robienie min? Gdyby tak było to pewnie Jim Carrey zdobywałby Oscary ;)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Muszę Ci powiedzieć Mariuszu, że bardzo cenię Twoje komentarze, nawet (a może nawet zwłaszcza) wtedy, kiedy nasze opinie i zdania się różnią.
      Czytałem Twoją (bardzo pochlebną) recenzję „Hateful Eight” i muszę ją uszanować, choć ja nie polubiłem tego filmu. Uważam, że Tarantino zabrnął… no cóż – w bzdurę. Ponadto, oprócz tego, że znowu wygrywał swoje ograne już cokolwiek maniery, to zafundował mi tak rozwlekły dialog, że miejscami nużyło mnie to niemiłosiernie. Nic dziwnego, że w tym wszystkim irytowała mnie też rola JJ Leigh – moim zdaniem za bardzo przerysowana, wręcz karykaturalna (jakoś nie bawiło mnie za bardzo to, że służyła ona w tym filmie za worek do bicia sadystycznemu typowi granemu przez Russella).
      Szkoda, bo po obejrzeniu „Django” myślałem, że przekonam się do kina Tarantino.

      „Mad Maxa” nie będę już ruszał, bo zdaję sobie sprawę, że mój entuzjazm dla tego filmu może być cokolwiek irracjonalny. Myślę, że rozumiem dlaczego najbardziej jednak cenisz pierwszy sequel Mad Maxa „The Road Warrior”.

      Cieszę się z Twojej obrony Sylvestra Stallone. On na nią jak najbardziej zasługuje. Postaci przez niego stworzone (jak Rocky czy Rambo) to przecież ikony nie tylko kina, ale i Ameryki (chodzi oczywiście o USA). No i cieszy się on chyba dość szczerą sympatią hollywoodzkiego towarzystwa, o czym można się było przekonać podczas rozdawania Złotych Globów (clip powyżej).

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      A, zapomniałem jeszcze dodać, że mimo iż muzykę Ennio Morricone bardzo lubię i cenię (również uważam go za najwybitniejszego kompozytora muzyki filmowej wszechczasów), to jednak bardziej podobała mi się (czy też raczej: większe wrażenie zrobiła na mnie) muzyka Jóhannsson do „Sicario” (który jednak nie zasługuje na przydomek „jakiś”). Koniec końców nominacje w poszczególnych kategoriach, to są nominacje za konkretne filmy, a nie za całokształt.
      Jeśli Oscary otrzymają DiCaprio, Stallone i Morricone (a wszystko na to wskazuje), to bardziej za legendę, całokształt i sentyment, niż za najwybitniejszą robotę w tym roku, bo przecież DiCaprio zagrał wiele lepszych ról niż w „Zjawie”, kreacja Stallone’a w „Creed” nie była wcale taka najlepsza, podobnie jak muzyka Ennio do „Nienawistnej ósemki”. Lecz oczywiście to tylko moje zdanie.

      • Mariusz Says:

        Może w filmie dobrze się sprawdza ten soundtrack, ale czy za kilka lat będzie się o nim pamiętało. Wątpię, tak jak nie pamięta się już o Gustavo Santaolalli, laureacie dwóch Oscarów.

        No i już po ceremonii… Chociaż czasami (a może nawet często) się nie zgadzamy, to jednak łatwo uwierzyłem Ci, że Mark Rylance nie zasługiwał na statuetkę. Tym większa szkoda, że ją dostał (wolałbym już Bale’a i Hardy’ego widzieć na jego miejscu).

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          To, czy o muzyce Jóhannssona do „Sicario” będzie się pamiętało zależy od tego, czy nadal będzie on pisał dobrą muzykę i czy będzie nadal nominowany do Oscara, a zwłaszcza – czy będzie nagradzany.
          Może się okazać, że masz rację i kompozytor ten wypadnie z obiegu i o jego nominacji za score do „Sicario” się zapomni. I nawet zapomniano by, gdyby dostał on w tym roku Oscara. Jak sam dobrze wiesz, sporo jest w historii amerykańdskiego takich jednorazowych tryumfów, o których przypominają jedyne listy z nagrodzonymi statuetką.

          Co do Marka Rylance’a – nie wierz mi (bynajmniej nie dlatego, że chcę Cię oszukać ;) ), dopóki sam „Mostu szpiegów” nie obejrzysz. Kto wie, może Tobie jego rola w tym filmie przypadnie do gustu?
          Według mnie, nie warta była Oscara i bardziej bym się cieszył, gdyby dostał ją Stallone (a nawet Bale czy Hardy).

  10. Simply Says:

    Mi szkoda Charlotte Rampling , okazja może się już nie powtórzyć. Nominowanego filmu z nią nie znam , ale .., jakie to ma znaczenie, Rampling to Rampling. Za to widziałem z nią ostatnio ( niestety po włosku ) ,, Addio , Fratello Crudele” Giuseppe Patroni Griffeiego z 71′ – ekranizację elżbietańskiego dramatu Johna Forda ( sic ) ,, A Pity, She’s a Whore” , ze zdjęciami Storaro. Piękny film i okrutny , pozycja obowiązkowa dla fanów ,, Królowej Margot” . W Polsce też mieliśmy taką historię kazirodczego rodzeństwa w czasach baroku – Stanisław i Anna Oświęcimowie.
    A wracając do muzyki – Morricone wygrał i oryginalnymi tematami ( które brzmią, jakby skomponował je zamarznięty Modest Musorgski ) i odrzutami z ,, The Thing” 82′. Jak sam ,, Hateful Eight” rozczarował mnie , tak scena z wykorzystaniem outcastowego motywu ,,Bestiality” jest najlepiej skonstruowanym segmentem ,, napięcie-kulminacja” , jaki widziałem od lat.
    Na całość solidnie pracują też ścieżki diegetyczne – australijska szanta z gitarą i kaleczona z oddali ,, Cicha Noc” , jednym palcem na pianinie. I kontrabasy Ennia, tuż przed eksplozją…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ja też się w paru momentach „Nienawistnej ósemki” obudziłem ;)
      Nie wiem, mnie znużyły początkowe dialogi tego filmu (pierwsza godzina na pewno), ale na koniec masakra mnie trochę rozruszała (Tobie, jako ekspertowi od gore, pozostawiam jej ocenę ;) ), to było jednak za mało, żebym padł plackiem przed tym filmem.

      Ja byłem jednak trochę rozczarowany muzyką Morricone do „Nienawistnej ósemki”, choć przecież nadal jest to mistrzostwo świata, bo jak zawsze są to dźwięki ciekawe, czasem wręcz brawurowe.
      Ale z tego Oscara dla niego to przecież się cieszę (choćby tylko dlatego, że ucieszył się też z tego Mariusz ;) )

  11. Stanisław Błaszczyna Says:

    OSCARY 2016 – KOMPLET
    Wszyscy tegoroczni nagrodzeni

    Najlepszy film: „Spotlight”
    Pozostałe nominacje: „Big Short”, „Most szpiegów”, „Brooklyn”, „Mad Max: Na drodze gniewu”, „Marsjanin”, „Zjawa”, „Pokój”

    Najlepszy reżyser: Alejandro González Iñárritu („Zjawa”)

    Pozostali nominowani: Adam McKay („Big Short”), George Miller („Mad Max: Na drodze gniewu”), Lenny Abrahamson („Pokój”), Thomas McCarthy („Spotlight”)

    Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Leonardo DiCaprio („Zjawa”)

    Pozostali nominowani: Bryan Cranston („Trumbo”), Matt Damon („Marsjanin”), Michael Fassbender („Steve Jobs”), Eddie Redmayne („Dziewczyna z portretu”)

    Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Brie Larson („Pokój”)
    Pozostałe nominowane: Cate Blanchett („Carol”), Jennifer Lawrence („Joy”), Charlotte Rampling („45 lat”), Saoirse Ronan („Brooklyn”)

    Najlepszy aktor drugoplanowy: Mark Rylance („Most szpiegów”)
    Pozostali nominowani: Christian Bale („Big Short”), Tom Hardy („Zjawa”), Mark Ruffalo („Spotlight”), Sylvester Stallone („Creed”)

    Aktorka drugoplanowa: Alicia Vikander („Dziewczyna z portretu”)
    Pozostałe nominowane: Jennifer Jason Leigh („Nienawistna ósemka”), Kate Winslet („Steve Jobs”), Rachel McAdams („Spotlight”), Rooney Mara („Carol”)

    Najlepszy scenariusz oryginalny: Tom McCarthy, Josh Singer – „Spotlight”
    Pozostałe nominacje: „Most szpiegów”, „Ex-Machina”, „W głowie się nie mieści”, „Straight Outta Compton”

    Scenariusz adaptowany: Adam McKay i Charles Randolph – „Big Short”
    Pozostałe nominacje: „Marsjanin”, „Pokój”, „Carol”, „Brooklyn”

    Najlepszy film nieanglojęzyczny: „Syn Szawła”
    Pozostałe nominacje: „W objęciach węża”, „A War”, „Mustang”, „Theeb”

    Najlepszy film animowany: „W głowie się nie mieści”
    Pozostałe nominacje: „Anomalisa”, „Boy and the World”, „Baranek Shaun”, „Marnie. Przyjaciółka ze snów”

    Najlepszy film dokumentalny: „Amy”
    Pozostałe nominacje: „Cartel Land”, „Scena ciszy”, „What Happened, Miss Simone?”, „Winter On Fire: Ukraine’s Fight for Freedom”

    Najlepsze zdjęcia: Emmanuel Lubezki, „Zjawa”
    Pozostałe nominacje: „Carol”, „Nienawistna ósemka”, „Mad Max: Na drodze gniewu”, „Sicario”

    Najlepszy montaż: „Mad Max: Na drodze gniewu”
    Pozostałe nominacje: „Big Short”, „Zjawa”, „Spotlight”, „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy”

    Najlepsze efekty specjalne: „Ex Machina”
    Pozostałe nominacje: „Mad Max: Na drodze gniewu”, „Marsjanin”, „Zjawa”, „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy”

    Najlepsza muzyka: Ennio Morricone i „Nienawistna ósemka”
    Pozostałe nominacje: „Carol”, „Sicario”, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, „Most szpiegów”

    Najlepsze piosenka: Writing’s On The Wall („Spectre”)
    Pozostałe nominacje: Earned it („Pięćdziesiąt twarzy Greya”), Manta Ray („Racing Extinction”), Simple Song #3 („Młodość”), Til It Happens To You („The Hunting Ground”)

    Najlepszy montaż dźwięku: „Mad Max: Na drodze gniewu”
    Pozostałe nominacje: „Marsjanin”, „Zjawa”, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, „Most szpiegów”

    Najlepszy dźwięk: „Mad Max: Na drodze gniewu”
    Pozostałe nominacje: „Marsjanin”, „Zjawa”, „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, „Sicario”

    Najlepsza scenografia: „Mad Max: Na drodze gniewu”
    Pozostałe nominacje: „Most szpiegów”, „Dziewczyna z portretu”, „Marsjanin”, „Zjawa”

    Najlepsze kostiumy: „Mad Max: Na drodze gniewu”

    Pozostałe nominacje: „Carol”, „Kopciuszek”, „Dziewczyna z portretu”, „Zjawa”

    Najlepsza charakteryzacja: „Mad Max: Na drodze gniewu”
    Pozostałe nominacje: „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął”, „Zjawa”

    Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny: „A Girl in the River: The Price of Forgiveness”
    Pozostałe nominacje: „Body Team 12”, „War Within the Walls”, „Claude Lanzmann: Spectres of the Shoah”, „Last Day of Freedom”

    Najlepszy film krótkometrażowy: „Stutterer”
    Pozostałe nominacje: „Ave Maria”, „Day One”, „Alles wird gut”, „Shok”

    Najlepszy krótkometrażowy film animowany: „Niedźwiedzia opowieść”

    Pozostałe nominacje: „Prologue”, „Sanjay’s Super Team”, „Nie możemy żyć bez kosmosu”, „World of Tomorrow”SCARY

  12. Michał Says:

    A mi żal mojego ukochanego operatora Rogera Deakinsa – trzynasta nominacja i zero statuetek… W dodatku w 2008 miał aż dwie nominacje… I co? I pstro, nabrano się na manierystyczne wywijasy Lubezkiego..

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Maniera nie maniera, po raz trzeci z rzędu uznano Lubezkiego najlepszym operatorem. Czyżby Akademia, nota bene złożona z 7 tysięcy fachowców, się myliła – i dała nabrać (a wraz z nią miliony ludzi na całym świecie) stylowi Chivo?
      Deakins nie ma szczęścia do Oscarów, ale w sumie najważniejsze jest to, że robi znakomite zdjęcia do każdego filmu, w którym jest zatrudniony. Inni operatorzy też wykonali w ostatnim roku kawał dobrej roboty.

      • Michał Says:

        Ja tak trochę złośliwie napisałem. Zdjęcia E. L. podobały mi się BARDZO już w „Children of Men”, rewelacyjnie były pomyślane w „Grawitacji”, sensowne wobec fabuły (i imponująco zrobione) w „Birdmanie” – tak w „Zjawie” mnie męczyły. O ile jeszcze początek – klimatyczne polowanie i bitwa nakręcona na jednym ujęciu – podobały mi się bardzo, to później ten brak dystansu wybijał mnie z odbioru, szerokie kąty, chuchanie na obiektyw itp., w dodatku nachalne kręcenie w kółko koron drzew – no jakoś mi to nie grało. A Akademia może się składać nawet z 700 tysięcy fachowców, a każdy ma prawo do własnej subiektywnej opinii, poza tym wiemy przecież jakimi zawiłymi prawami i koniunkturami rządzi się przyznawanie Oscarów…

        Nie twierdzę natomiast że Deakins zrobił w tym roku swoje najlepsze zdjęcia, ale należało mu się już dawno za „The Man Who Wasn’t There” i „Assassination of Jesse James…”, bo to były totalne majstersztyki. Przegrał kolejno z „Fellowship of the Ring” i „There Will Be Blood” – to i w obu przypadkach wierzę, że były to trudne wybory.

      • Stanisław Błaszczyna Says:

        Jeśli chodzi o zdjęcia, to każdego roku jest trudny wybór, bo znakomitych operatorów w kinie amerykańskim (i nie tylko) nie brakuje. Również w tym roku było co najmniej tuzin takich, którzy zasługiwali na nominację, ale zostali pominięci (m.in. Adam Arkapaw za „Macbeth”, Luca Bigazzi za „Youth”, Danny Cohen za „The Danish Girl” i „The Room”, Dariusz Wolski za „The Martian” i „The Walk”… etc.) Oczywiście że nasz odbiór jest subiektywny. Mnie np. zdjęcia Lubezkiego do „The Revenant” nie męczyły a wręcz przeciwnie – bardzo mi się podobały (to dla nich właściwie poszedłem drugi raz do kina na ten sam film, co mi się raczej rzadko zdarza, ostatni raz było tak w przypadku „The Tree of Life” Malicka, nota bene też ze zdjęciami Lubezkiego). Zresztą, ja do krajobrazów amerykańskiego Zachodu mam słabość osobistą, co pewnie też miało swoje znaczenie : )


Co o tym myślisz?